Im więcej Donald Tusk osobiście zyskiwał, tym więcej traciły PO, opozycja, Polska i Unia Europejska.
Dziś, 1 grudnia 2019 r., Donald Tusk już nie jest przewodniczącym Rady Europejskiej. I dzień wcześniej, gdy formalnie kończył urzędowanie, nie tylko nie było fanfar w Brukseli, ale nie było łez i żalu, lecz cisza, a nawet ulga. Tak jakby Tuska właściwie przez te 5 lat nie było albo szybko chciano o nim zapomnieć. Okres jego przewodniczenia w Radzie Europejskiej to właściwie same nieszczęścia i porażki: brexit, uchodźcy, zepsute relacje z USA, zerwany traktat TTIP, izolacja Turcji od UE i odpychanie od niej Bałkanów Zachodnich, unia dwóch prędkości i dwóch statusów, wojny Komisji Europejskiej z państwami członkowskimi, niepewność i strach zamiast stabilności i bezpieczeństwa. Parafrazując Wojciecha Młynarskiego: wszystko, co w czasie przewodniczenia Tuska mogło być spieprzone, zostało spieprzone. Z nawiązką.
Latem 2014 r. Donald Tusk skorzystał ze ścieżki międzynarodowej kariery, możliwej wyłącznie dlatego, że silna była jeszcze wtedy europejska i krajowa pozycja jego promotorki Angeli Merkel. Kanclerz Niemiec miała powody, by Tuskowi pomóc, gdyż jego siedmioletnie rządy w Polsce nie sprawiały Niemcom najmniejszych kłopotów, a wręcz przeciwnie. Z punktu widzenia Berlina i niemieckich interesów (doraźnych oraz strategicznych) były idealne i optymalne. Najpierw były więc najwyższe niemieckie ordery, a potem kasa i splendor, czyli stanowisko szefa Rady Europejskiej. Wobec dzisiejszej pozycji Merkel Tusk nie miałby już szans na takie stanowisko. Idealnie wykorzystał więc historyczne okno.
W Polsce Donald Tusk zbudował mit złotego wieku Platformy Obywatelskiej i złotego wieku jej rządów, co miało skutkować mitem europejskiego mocarstwa. Mit nie miał nic wspólnego z rzeczywistością, a wręcz osłabiał pozycję Polski w UE. A to z tego powodu, że państwo, którego premier został tak „doceniony”, nie może się sprzeciwiać praktycznie w żadnej istotnej kwestii. I się nie sprzeciwiało ani na kilka lat przed „wyniesieniem” Tuska, ani prawie półtora roku po tym fakcie. Dla Polski mity Tuska, złotego wieku i mocarstwowości były wyłącznie konstrukcją potiomkinowską. Nie potrafił rządzić, natomiast obudował te złe rządy ogromną konstrukcją propagandy sukcesu, wzmocnioną równie potiomkinowską konstrukcją uznania w światowych mediach i docenienia przez wiele rządów oraz instytucji.
Dla zagranicy Tusk oraz Polska w okresie rzekomego złotego wieku to była kura znosząca wielkie złote jaja. Dosłownie, gdyż gdzieś w tym czasie przepłynęło z Polski ponad 250 mld zł, ileś ważnych spraw załatwiono bez sprzeciwu Polski, ileś przewag, w tym konkurencyjnych zdobyto, ileś żywotnych polskich interesów zostało zagłaskanych i zaklepanych po plecach. Poza wysiłkiem modernizacyjnym, do jakiego Donalda Tuska i jego rząd zmusiła organizacja Mistrzostw Europy w piłce nożnej (załatwionych zresztą przez rząd PiS i prezydenta Lecha Kaczyńskiego i przyznanych Polsce oraz Ukrainie 18 kwietnia 2007 r.), nic istotnego w sferze wielkich czy choćby ambitnych przedsięwzięć ani ten „wielki przywódca”, ani „rząd złotego wieku” nie zrobili.
W złotym wieku Tuska w dużym stopniu Polska miała premiera z dykty, politykę imitującą aktywność, quasi-podmiotowe relacje międzynarodowe będące w istocie nową wersją postkolonializmu, gospodarkę wpędzoną w pułapkę średniego rozwoju i duszoną przez ogromne transfery na zewnątrz oraz społeczeństwo zaganianie do słabo opłacanej pracy, w minimalnym stopniu korzystające ze wzrostu PKB i bogactwa narodowego. Złoty wiek Tuska był więc w znaczącym stopniu epoką wtórnego postkolonializmu. A model sprawowania władzy przez samego Donalda Tusk cechował brak powagi i poczucia odpowiedzialności za cokolwiek. I ten model został przeniesiony do Brukseli, co nie uszło uwagi urzędnikom przyzwyczajonym do solidności i odpowiedzialności Hermana van Rompuya. I te cechy ma przywrócić Charles Michel. Może dlatego po Tusku nie ma fanfar, żalu i łez.
Przez lata Donald Tusk był największym przekleństwem Grzegorza Schetyny i kierowanej przez niego partii (od 26 stycznia 2016 r.). Większość kryzysów, przez jakie przechodziła Platforma Obywatelska, ta partia zawdzięcza swemu ojcu założycielowi Donaldowi Tuskowi. Z perspektywy Grzegorza Schetyny Tusk zostawił mu w partii spaloną ziemię (jak zresztą w wielu innych dziedzinach). To za przewodnictwa Tuska PO stała się partią całkowicie eklektyczną programowo. To Tusk zaczął przesuwać PO na lewo, transferując takich polityków lewicy jak Bartosz Arłukowicz, Dariusz Rosati czy Danuta Huebner. To Tusk wyrzucił z partii bądź zmarginalizował jej konserwatywne skrzydło. To on zastąpił idee i wartości pragmatyczną i oportunistyczną filozofią ciepłej wody w kranie. To za jego rządów partia zaczęła się kurczyć zamiast rosnąć. I to on zaprowadził styl rządów, który po przegranych przez KO (PO) wyborach 13 października 2019 r. „Gazeta Wyborcza” opisała jako rządy piątego piętra (w siedzibie partii na Wiejskiej), czyli sprawowanie władzy „w oparach cygar i przy winie”. Schetyna tylko wszedł w buty Tuska, żeby partia była w ogóle sterowna.
Donald Tusk przez pięć lat po opuszczeniu stanowiska premiera rządu RP sprytnie podtrzymywał mit straty nie do odrobienia, jaką dla polskiej polityki miał być jego „awans”. Lepiej byłoby wyłącznie wtedy, gdyby wrócił. Ale realnie nie mógł wrócić, gdyż wiedział (m.in. na podstawie różnych badań), że żadnych wyborów już by nie wygrał, nawet uzyskując dobre wyniki, a za to zniszczyłby mit zwycięzcy, zbawcy i proroka. A Grzegorz Schetyna musiał przełknąć niczym niepopartą tezę, że PO przegrywa wskutek braku Tuska w polskiej polityce, choć nie tylko on wiedział, że porażki wynikają z dziedzictwa byłego premiera oraz jego wciąż mocnej pozycji w polityce opozycji. Z Tuskiem byłoby jeszcze gorzej, lecz sympatycy opozycji nie chcieli tego słuchać.
Na początku listopada 2019 r. Donald Tusk uznał, że ostatnie, na co może sobie pozwolić, to porażka w wyborach prezydenckich, czyli najgorszy sposób pożegnania z mitem. Schodząc z wyborczego ringu, Tusk uniknął nokautu i część mitu uratował. Ale sposób, w jaki funkcjonował w latach 2007-2019 to już bezpowrotna przeszłość. Były premier wybrał optymalny dla siebie scenariusz. Jego duch wciąż ma krążyć nad Polską, nawet mocno osłabiony, a on w tym czasie będzie odcinał kupony od znajomości zawartych w ostatnich latach i od międzynarodowej rozpoznawalności dzięki funkcji przewodniczącego Rady Europejskiej. Ego Tuska może oczywiście cierpieć na tym, że nie będzie mógł już uchodzić za zbawcę i demiurga polskiej polityki, lecz lepsze nawet resztki mitu niż jego rozbicie w pył wskutek porażki w wyborach prezydenckich.
Donald Tusk może twierdzić, że z najwyższego w Europie stanowiska jej „prezydenta” nie ma sensu już schodzić niżej, a znacznie lepiej się funkcjonuje jako były „prezydent” Starego Kontynentu niż jako pokonany w wyborach lokalnych - z europejskiej perspektywy. Jeśli ktoś sądzi, że Donald Tusk choć przez chwilę przejmował się losem opozycji w Polsce czy nawet tym, kto tu sprawuje władzę, to jest naiwny. Donald Tusk przejmował się wyłącznie Donaldem Tuskiem. O pewnych sprawach mówił bądź się w nie wtrącał wyłącznie dlatego, żeby podkreślić, jak wciąż jest ważny i miarodajny. W 2014 r. ulotnił się z polskiej polityki, żeby uniknąć odpowiedzialności za zbliżające się porażki w kolejnych wyborach. One nie wynikają z braku Tuska, lecz są skutkiem jego bardzo intensywnej obecności i siedmiu lat sprawowania funkcji premiera oraz ponad jedenastu lat przewodzenia Platformie Obywatelskiej.
W Europie Tuska już nie ma, mimo że został przewodniczącym Europejskiej Partii Ludowej. Ale kto serio traktował jego poprzedników, np. kierującego EPL aż 23 lata byłego wieloletniego premiera Belgii Wilfrieda Martensa? A już mało kto nawet kojarzył francuskiego polityka Josepha Daula, po którym Tusk objął kierowanie EPL. I Donald Tusk sam wie, że jest już tylko politycznym emerytem. Dlatego pozuje na dawnego demiurga i zapowiada większą aktywność w Polsce. Tylko tu już nikt na niego nie czeka, szczególnie po rejteradzie w związku z wyborami prezydenckimi w maju 2020 r. Jeśli będzie aktywny na wzór Lecha Wałęsy, będzie równie groteskowy jak noblista. Nie lepszy jest zresztą model Aleksandra Kwaśniewskiego. Ale Tusk musi stroszyć pióra, żeby ktokolwiek traktował go poważnie.
Donalda Tuska politycznie już nie ma, ale skutki jego kariery są i będą jeszcze dawać o sobie znać. Skutki negatywne, czyli przekonanie europejskich przywódców, że nawet wieloletni polski premier nie nadaje się do europejskiej roboty, więc następców nie będzie się już w naszym kraju szukać. A w Polsce i PO Tusk zostawił spaloną ziemię, na lata utrudniając, o ile nie uniemożliwiając opozycji (nawiązującej do jego polityki) odzyskanie władzy. Im więcej Tusk osobiście zyskiwał, tym więcej traciły PO, opozycja, Polska i Unia Europejska. Taki to demiurg i cudotwórca.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/475513-tusk-przestal-byc-szefem-re-i-w-europie-nie-ma-zalu-ani-lez