Drugi gabinet Mateusza Morawieckiego nie przynosi głębszych zmian na fotelach ministerialnych, za to podejmuje ciekawą reformę samej struktury rządzenia.
Artykuł Jana Rokity ukazał się w tygodniku „Sieci” nr 46/2019
Pośród nowych członków Rady Ministrów dwie postaci są niewątpliwie wybitne: to 50-letni wielkopolanin Konrad Szymański oraz 46-letni krakowianin Michał Kurtyka. Obaj co prawda pracują w rządzie od dawna, ale zarazem obaj po raz pierwszy zyskują polityczną podmiotowość i szersze pole samodzielności jako członkowie Rady Ministrów. Kurtyka to absolwent SGH i jednej z paryskich grandes écoles (wojskowej École Polytechnique), który od czasu rządu Beaty Szydło odpowiada za drażliwą kwestię światowych i europejskich negocjacji klimatycznych, gdzie Polska ma żywotne i niełatwe do obrony interesy. W znacznym stopniu jego intelektualnej kompetencji i talentom politycznym zawdzięczamy wyjście z tarczą z takich potencjalnych opresji, jak ubiegłoroczny katowicki szczyt klimatyczny, do pewnego momentu zaciekle zwalczany przez światowe lobby ekologiczne, a w finale chwalony za polską umiejętność doprowadzania do kompromisu. Kurtyka nie ma wprawdzie swojego zaplecza politycznego, lecz jest obecnie dla obozu władzy postacią tak cenną, że jego awans nie budzi zaskoczenia. Tym bardziej że za stworzeniem resortu ds. klimatu stoi również czytelny zamysł przyjaznego gestu wobec nowej szefowej Komisji Europejskiej Ursuli von Leyen, która ideę „new green deal” ogłosiła dopiero co swoim priorytetem.
Z kolei Szymański awansuje do roli ministra odpowiedzialnego za politykę europejską w rezultacie zmiany w strukturze rządu, polegającej na powrocie spraw unijnych do kancelarii premiera. Taki model panował w Polsce w czasach istnienia Komitetu Integracji Europejskiej i został zmieniony w 2010 r. przez premiera Donalda Tuska na podobieństwo modelu jednolitego „wielkiego” MSZ stosowanego w większości państw unijnych. Nie ma racji były szef tego resortu Radek Sikorski, gdy krytykując obecny plan rozbicia MSZ, uznaje go za dowód tendencji do „rządzenia wszystkim przez premiera, której premier jeszcze pożałuje”. Trudno bowiem wyobrazić sobie szefa rządu, który abdykuje na rzecz MSZ z prowadzenia polityki zagranicznej państwa. Jest to wręcz podstawowa konstytucyjna powinność premiera. A Morawiecki mógłby osobiście zarządzać sprawami europejskimi (co zresztą czynił dotąd) tak samo za pomocą szefa MSZ, jak i odrębnego „europejskiego” ministra bez teki. Najwyraźniej jednak Morawieckiemu lepiej pracuje się na co dzień z Szymańskim niż z Jackiem Czaputowiczem, bo trudno znaleźć jakąś inną, głębszą motywację decyzji o skomplikowanej organizacyjnie dekonstrukcji obecnego MSZ. W Polsce nie ma lepszego niż Konrad Szymański kandydata do pełnienia funkcji ministra „europejskiego”. Uznawany w przeszłości za najlepszego polskiego europosła ma olbrzymie doświadczenie i wiedzę zarówno w dziedzinie polskiej polityki, jak i mechanizmów działania UE. Wątpliwość dotyczy tylko kwestii, czy dla nadania mu statusu samodzielnego ministra warto przeprowadzać operację rozbicia obecnego „wielkiego” MSZ, która nie tworzy w istocie żadnych nowych, bardziej skutecznych niż dotąd narzędzi prowadzenia polityki europejskiej.
Politycznie utalentowany jest też zapewne 28-letni Michał Woś, który obejmuje resort środowiska, okrojony o szczególnie drażliwe kwestie klimatu i walki ze smogiem. Ten młody prawnik ze Śląska i absolwent Uniwersytetu Jagiellońskiego jest jak dotąd prawą ręką Zbigniewa Ziobry, a powołanie go na członka rządu jest ewidentnym gestem w stronę skonfliktowanego z premierem ministra sprawiedliwości. Woś jest więc raczej nominacją wynikającą z układanki partyjno-personalnej tworzonej w siedzibie PiS przy Nowogrodzkiej niż z nadania Morawieckiego. Nie zmienia to tego, że podobnie jak niegdyś stało się z Jadwigą Emilewicz (którą „wysłał” do rządu Gowin), także Woś może się okazać efektywnym i inteligentnym zarządcą resortu, zdobywając sobie uznanie i zaufanie ze strony premiera. W każdym razie ma po temu kwalifikacje polityczne i intelektualne.
Trójka pozostałych nowych członków gabinetu to postaci raczej przeciętne. 62-letni minister finansów Tadeusz Kościński jest wieloletnim urzędnikiem bankowym, który ( jak sam opowiada) był 20 lat podwładnym Morawieckiego. Podobnie jak jeden z jego poprzedników (Jacek Rostowski) jest londyńczykiem, od urodzenia mieszkającym w Anglii i wykształconym w państwowym Goldsmiths College. Przychodząc do rządu, Morawiecki ściągnął go na wiceministra i przez ostatnie cztery lata, w zależności od aktualnych potrzeb swojego mentora, zmieniał tylko resorty. Przez cztery lata niczym się nie wyróżnił, a szerzej stał się rozpoznawalny dopiero w związku ze swoim ubiegłorocznym wywiadem dla Wirtualnej Polski, w którym tak wiernopoddańczo wychwalał Morawieckiego (świeżo po aferze taśmowej), że prowadzący wywiad dziennikarz w pewnym momencie zauważył z ironią: „To laurka całkiem jak z »Misia«”. Publicznie opowiadał się za podwyższaniem podatków dla bogatych, choć teraz – po nominacji – w wywiadzie dla portalu Money.pl zaprzecza, aby miał zamiar zwiększać podatki. Jedno jest pewne: Kościński nie będzie mieć własnej inicjatywy jako minister finansów, co sprawi, że decyzje o budżecie będą zapadać w kancelarii premiera (i ewentualnie w siedzibie partii). To zaprzeczenie balcerowiczowskiego modelu silnego ministra ze Świętokrzyskiej, który jest decydentem finansowym i strażnikiem budżetu. Z punktu widzenia spójności gabinetu takie podporządkowanie Świętokrzyskiej Alejom Ujazdowskim nie jest wcale złym rozwiązaniem. I z pewnością umacnia wpływy i realną władzę premiera.
Wreszcie dwie nowe „ministry” (by posłużyć się żargonem feministek) to urzędniczki z Rzeszowa i Ostrowca Wielkopolskiego. 40-letnia Małgorzata Jedynak pracowała przez lata przy funduszach unijnych, a rok temu Morawiecki mianował ją wiceministrem od tych spraw. Z kolei 45-letnia Marlena Maląg prowadziła z powodzeniem szkołę przekazaną przez samorząd obywatelskiemu stowarzyszeniu, była radną, a przez jakiś czas wiceprezydentem Ostrowca. Rok temu została szefową PFRON, a w ostatnich wyborach posłem PiS z Wielkopolski. W obu przypadkach nominacje na pełnych członków Rady Ministrów muszą rodzić obawy o próg kompetencji. Nominacja Maląg ma pewne polityczne znaczenie, gdyż oznacza definitywne osłabienie roli resortu rodziny i spraw socjalnych, jako wewnętrznego lobby na rzecz zwiększania transferów socjalnych. Morawiecki ma zapewne w pamięci swoje liczne konflikty z Elżbietą Rafalską, która odmawiała poparcia dla jego polityki, gdy blokował wzrost płacy minimalnej albo postulował prywatyzację oszczędności emerytalnych. Jest jasne, że drugi rząd Morawieckiego skazany jest na oszczędzanie pieniędzy w obliczu załamującej się koniunktury. Maląg nie powinna być tu dla premiera poważniejszą przeszkodą. Choć z perspektywy premiera byłoby rzeczą „wygodniejszą”, gdyby szef resortu polityki społecznej nie był zarazem parlamentarzystą, co z natury rzeczy czyni go politycznie mniej odpornym na hipotetyczne przyszłe oszczędności w socjalu.
Natomiast nominacja Jedynak wynika z przebudowy całego segmentu rządu odpowiedzialnego za politykę gospodarczą. Nowo powstający superresort rozwoju otrzymuje Jadwiga Emilewicz z partii Gowina, która jako dotychczasowy minister przedsiębiorczości miała o wiele więcej energii i pomysłów niż realnych możliwości wprowadzania ich w życie. Komasacja w jej nowym resorcie budownictwa (z którym wyraźnie nie radził sobie Adamczyk zajęty kwestiami dróg i kolei), turystyki, inwestycji publicznych, polityki przemysłowej oraz spraw małego i średniego biznesu, daje 45-letniej Emilewicz faktyczną funkcję wicepremiera od gospodarki. Z jednej strony świadczy to o daleko idącym zaufaniu, jakiego Morawiecki nabył do pochodzącej z Krakowa „ministry”, która w końcu (tak samo zresztą jak premier) nie ma wykształcenia ekonomicznego. Z drugiej zaś strony swoista nadaktywność i niezmożona energia Emilewicz, jak i przyszłe (zapewne liczne) jej pomysły i inicjatywy będą i tak całkowicie uzależnione od premiera, trzymającego jeszcze mocniej niż dotąd kontrolę nad resortem finansów. Krótko mówiąc, mimo licznych kompetencji, konstrukcja superresortu Emilewicz jest taka, iż wykonując dyrektywy szefa rządu, „ministra” mieć będzie rozległe pole aktywności i władzy, gdyby kiedykolwiek zaś zapragnęła działać na własną rękę, jej możliwości zostaną rychło ucięte na polu budżetu. Można przypuszczać, że z obawy o możliwość niedopilnowania w takim superresorcie księgowości funduszów unijnych dla tego celu stworzono sztuczny nieco resort „zarządzania funduszami”. Powierzenie go rzeszowskiej urzędniczce świadczy o tym, że kierownictwo rządu zakłada coraz mniejszą i coraz bardziej „techniczną”, a nie „polityczną” rolę zmniejszającej się puli funduszów unijnych.
Jeszcze jedna kluczowa reforma struktury rządu nawiązuje wprost (podobnie jak rozbicie MSZ) do rozwiązań znanych i wypraktykowanych w przeszłości. Odtworzony zostaje jednolity resort skarbu państwa, bezsensownie zlikwidowany w 2016 r. przez premier Beatę Szydło, a pod nową nazwą pokieruje nim teraz wicepremier Jacek Sasin. Nowa nazwa ma być – jak się zdaje – (w chwili gdy to piszę, rzecz nie jest jeszcze wyjaśniona) bardziej „uroczysta”, a nie „techniczna”. A jej propagandową funkcją będzie zamaskowanie oczywistego błędu Szydło sprzed czterech lat za pomocą argumentacji, iż w nowym resorcie chodzić ma o co innego niż poprzednio w skarbie. To, że PiS naprawia swoje poprzednie rażące błędy w zarządzaniu, jest optymistyczne, smutne jest tylko to, że przywódcy obozu władzy cztery lata temu wykazali się brakiem elementarnej wiedzy zgromadzonej w „pamięci instytucjonalnej” państwa. Odzyskując wolność w 1989 r., Polska odziedziczyła stan rozproszenia funkcji właścicielskich państwa, co walnie przyczyniło się do tzw. uwłaszczenia nomenklatury na początku lat 90. XX w. Stworzenie skarbu państwa i prokuratorii, dbającej o jego interesy w sądach, było w tamtych latach jednym z kluczowych haseł opozycyjnej prawicy (m.in. PC), zrealizowanym dopiero (mimo potężnego oporu branżowych lobbystów) w ramach tzw. reformy Pola z 1995 r. Powrót do branżowej parcelacji nadzoru nad spółkami musiał znów przynieść rozkwit nepotyzmu, korupcji, a przede wszystkim dominacji branżowych interesów finansowych nad polityką rządu i dobrem publicznym. W ciągu ostatnich lat najlepszym tego przykładem stała się faktyczna dominacja interesów lobby węglowego w działaniach resortu energetyki. Odejście do historii tego resortu – właściciela kopalń jest więc faktem ze wszech miar pozytywnym dla przyszłego sposobu rządzenia.
Z punktu widzenia modelu rządzenia ponowne zespolenie skarbu powinno przynieść wyraźne ograniczenie roli branż i resortów oraz wyraźny wzrost władzy premiera. W tym wypadku rządowa łamigłówka jest nieco bardziej zawiła. Wydaje się, że 50-letni Jacek Sasin, który wicepremierem jest od niedawna, reprezentując w gabinecie interesy i poglądy centrali PiS, ma zapewnić swego rodzaju równowagę pomiędzy interesami centrali PiS oraz kierownictwa rządu, czyli w praktyce – Kaczyńskiego i Morawieckiego. Nie byłoby w tym nic dziwnego, bo taka w ogóle jest przecież naczelna zasada politycznej konstrukcji obecnego gabinetu; zasada, dzięki której może on działać bez nadmiernych napięć pomiędzy centralą partyjną a kierownictwem rządu.
Jeśli więc taka równowaga wpływów zostałaby osiągnięta również w sektorze państwowych spółek, to przy jednoczesnej eliminacji konfliktowych interesów branżowych i resortowych można by oczekiwać zakończenia (co tu dużo mówić) gorszącej i kompromitującej dla całego obozu władzy karuzeli stanowisk, jaka w kluczowych firmach państwowych miała miejsce w ciągu ubiegłej kadencji. Wiele zależeć tu będzie od siły osobowości samego Sasina, który ma szansę wyegzekwowania wyższych niż dotąd kryteriów kompetencyjnych przy obsadzaniu stanowisk we władzach spółek i zakończenia procederu frakcyjnych „walk o spółki”. Jeśli nie starczy mu do tego woli i charakteru, to pozostanie tylko wicepremierem niespełnionej szansy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/474418-lamiglowki-nowego-rzadu