Zewnętrznym graczom nie chodzi o demokrację czy wolności w Polsce, lecz zawsze o możliwość podporządkowania sobie państwa i społeczeństwa.
Zróbmy coś z tymi podziałami w społeczeństwie, a nawet w rodzinach, bo wszyscy powariujemy albo się pozabijamy – słychać od jakiegoś czasu, szczególnie w związku z nową konfiguracją Sejmu i Senatu. Czasem przyjmuje to fredrowską formę: „Zgoda! Zgoda! Tak jest – zgoda, a Bóg wtedy rękę poda”. Jako argument pada też informacja, że większość „nawalających się” w studiach parlamentarzystów jest na „ty” i prywatnie nie robią sobie tego wszystkiego paskudnego, agresywnego, a wręcz przemocowego, co opinia publiczna sądzi, że mogliby robić, gdyby nie obawiali się konsekwencji albo nie miarkowali z powodu swego statusu społecznego. Nie robią, bo wcale nie jest między nimi tak źle, nawet gdy mają świadomość, że uczestniczą w pewnego rodzaju teatrze absurdu.
Całkiem realnym problemem jest to, dlaczego społeczeństwo jest znacznie bardziej rozhuśtane emocjonalnie niż jego przedstawiciele w Sejmie i Senacie. Dlaczego jedni uważają, że rządzący są jak „miękka faja”, czyli tylko gadają, a nie robią w nic w sprawach wołających o pomstę do nieba? I z drugiej strony – dlaczego obecna władza trwa, skoro użyto już wszelkiej dostępnej amunicji, z niekończącymi się donosami do wszystkich, którzy chcą i nie chcą ich słuchać. Dlaczego trwa, skoro uruchomiono wszelkie możliwe sankcje? Mamy więc takie oto przeciwstawienie: dlaczego bandzie zdrajców Polski i szkodników wszystko uchodzi płazem oraz dlaczego wrogowie demokracji, wszelakich praw i zasad nie są w jakiejś Berezie Kartuskiej, tylko w najważniejszych urzędach i instytucjach Rzeczpospolitej.
Dla części pokoleń pamiętających czasy komuny, a niekiedy jeszcze niemieckiej okupacji nie do pojęcia jest powszechne od kilku lat donoszenie na Polskę oraz satysfakcja, że ktoś z tego powodu nasz kraj próbuje karać, dyskryminować, a co najmniej zohydzać i oczerniać. Uważają to za oczywistą zdradę, obrzydliwą kolaborację, a przynajmniej karygodne zaprzaństwo. Dla innej części społeczeństwa owo donoszenie i domaganie się sankcji wynika z przekonania, że przecież zawsze się tak robiło, gdy miało się do czynienia z okupacją czy półokupacją – jak za późnej komuny. Tak, są w Polsce pod koniec 2019 r. obywatele, w tym powszechnie znani, uważający rządy zjednoczonej prawicy za okupację, której należy się przeciwstawić wszelkimi środkami i sposobami. A donoszenie i zohydzanie wydają im się najbardziej adekwatne.
Gdyby patrzeć na ostatnie kilka dekad istnienia I Rzeczpospolitej, na ostatni okres istnienia II Rzeczpospolitej, na niemiecką okupację w czasach II wojny światowej i sowiecką – od 1944 do roku mniej więcej 1955, też były ostre podziały i przekonanie, że nie ma lepszej obrony dla wolności w I RP niż rosyjscy carowie i rosyjscy żołdacy, zaś w II RP – niż bolszewicy. Z Niemcami w czasach Hitlera to już nie było takie oczywiste, choć zadziwia obecny kult niektórych zwolenników sojuszu z Hitlerem. Podobnie jest z Sowietami po 1944 r. Co nie zmienia faktu, że we wszystkich tych okresach dochodziło o deprawacji społeczeństwa na wielką skalę.
W przeszłości prędzej czy później zdrada była jednak traktowana jak zdrada. Targowiczan (niewielu, ale jednak) wieszano w maju 1794 r. w Warszawie, choćby niektórych tylko in effigie. Zdrajcy II RP, czyli kolaborujący z bolszewią komuniści trafiali do więzień, kolaboranci z Niemcami byli likwidowani po wyrokach sądów Polskiego Państwa Podziemnego. Upiekło się tylko zdrajcom z lat 1944-1955, bo jeszcze za komuny wyroki na niektórych były niskie i nieliczne, zaś w III RP to już była wręcz kpina. Podobnie łagodnie obchodzono się ze sprawcami zbrodni przypadających na czasy komuny w okresach jej wzmożonej agresji przeciwko własnemu społeczeństwu, czyli w latach 1956, 1968, 1970, 1976, 1981-1985.
Od kilku lat ci, których w przeszłości uznano by za zdrajców, uważają, że nie robią nic złego, skoro odwołują się do instytucji i organów Unii Europejskiej, której dobrowolnie Polska oddała część swej suwerenności, a w szczególności prawodawstwa. Wprawdzie opozycja w innych państwach UE tak nie postępuje, ale tej polskiej nie spędza to snu z powiek. A wręcz czuje się ona demokratycznie spełniona, w indywidualnych sumieniach usprawiedliwiona, gdy donosy i skargi są skuteczne, choć obiektywnie szkodzą także jej. Istnieje bowiem wiara w wyższe dobro. Ta część społeczeństwa, która popiera rządy zjednoczonej prawicy uważa takie podejście za oczywistą relatywizację zła, w tym relatywizację zdrady. A gorycz tych ludzi pogłębia sądownictwo, usprawiedliwiające wszelkie działania opozycji i jej zwolenników, a wręcz w wielu wypadkach (indywidualnych bądź zbiorowych - poprzez stowarzyszenia i różne organizacje) dumne, że może „dokopać” rządzącym i ich zwolennikom.
Powody podziałów we współczesnej Polsce nie są błahe i nie dotyczą tylko społeczeństwa, ale też instytucji państwa, szczególnie samorządów. Od ostrości sporów nie zależy wprawdzie jeszcze niepodległość Polski, jak bywało w przeszłości, ale już zależy funkcjonowanie naszego kraju we wspólnocie międzynarodowej. A mimo to sytuacja wydaje się beznadziejna, skoro jedni uważają, że zdrada, zaprzaństwo, dyskryminacja, upokarzanie czy choćby stygmatyzacja uchodzą płazem, przede wszystkim w sądach, zaś drudzy nawet nie dopuszczają myśli, że rządy zjednoczonej prawicy są demokratyczne i nie zagrażają ani ludziom, ani ich prawom i wolnościom.
Między przeciętnymi ludźmi podziały są, paradoksalnie, znacznie głębsze i intensywniejsze, niż w politycznych elitach, które jednak mają z sobą całkiem częste kontakty. Ale owe elity w żaden sposób nie starają się łagodzić podziałów „na dole”, gdyż są one bardzo efektywnym politycznym paliwem. Oni w większości grają, a przeciętni ludzie tym naprawdę żyją. Oczywiście istnieje obiektywne zło w różnych formach wzajemnej walki, szczególnie gdy chodzi o zewnętrzny interes Polski. Dlatego takie wydarzenia, jak „zwycięstwo” Roberta Biedronia w europarlamencie i jego samozadowolenie z tego powodu (w kwestii zwalczania pedofilii przedstawionego jako walka z edukacją seksualną) niektórych doprowadzają albo do furii albo poczucia kompletnej bezsilności. A to tylko pogłębia podziały.
Nie da się wyjść z patowej sytuacji bez uznania przez opozycję, a przynajmniej powiedzenia tego własnym zwolennikom, że rządy zjednoczonej prawicy to nie rodzaj okupacji, to żaden zamach na demokrację, bo modeli demokracji jest wiele i ta „nasza” nie ma żadnych praw wyłączności. I to jest warunek podstawowy. Ale nie widać woli, żeby do czegoś takiego doszło. Przede wszystkim dlatego, że to i straszak, i najlepszy motywator, utrzymujący mobilizację własnego elektoratu i gwarantujący pomoc z zewnątrz. Wszystko inne ma mniejsze znaczenie, i to po obu stronach, gdyż rządzący także mają sporo do zrobienia i zademonstrowania. Na razie wszystko kończy się na słowach, choć istnieje jakieś głębokie przekonanie, że dalej jest już tylko ciemność.
Podczas debaty po expose premiera Mateusza Morawieckiego polityk lewicy Adrian Zandberg wystąpił z bardzo niebezpieczną, choć nie wypowiedzianą wprost, koncepcją Europy przyjaciół. W tej koncepcji Polska nie musi poprawiać swoich zdolności obronnych, nie musi nawet przesadnie troszczyć się o niepodległość, by wystarczy, że na poziomie polityki zagranicznej ogłosi miłość do sąsiadów, a oni oczywiście odpowiedzą tym samym. Co oznacza, że możliwa byłaby nawet demilitaryzacja Europy. To marzenie Sowietów przez lata zimnej wojny, kiedy to ZSRS skutecznie robił pokojową wodę z mózgu dużej części zachodnich społeczeństw, żeby wrogo nastawić je do polityki obronnej swoich rządów i całego NATO. A wtedy ZSRS nakryłby Zachód czapkami i zaprowadził tam swoje porządki. Nie wiem, czy Zandberg jest tak naiwny, czy tak przebiegły, ale to koncepcja absolutnie dla Polski zabójcza. Ale zwraca to uwagę na fundamentalne kwestie niepodległości i suwerenności, czyli na to, co może jednak łączyć Polaków, niezależnie od tego, jak głęboko byliby podzieleni.
Historyczne doświadczenia wszystkich wcieleń Rzeczpospolitej dowodzą, że wewnętrzne podziały prędzej niż później skutkują najpierw utratą suwerenności, a potem niepodległości. Dlatego właściwie zawsze są podsycane z zewnątrz, a zewnętrzni gracze zachęcają do zwracania się do nich po pomoc czy rozwiązania. Tym zewnętrznym graczom nie chodzi o demokrację czy wolności, lecz zawsze o możliwość podporządkowania sobie (w różnych formach, czyli współcześnie nie musi to być okupacja czy zabory) państwa i społeczeństwa, którego przedstawiciele się o pomoc czy wsparcie zwracają. Tu nie ma żadnej bezinteresowności. I może to otrzeźwi podzielonych Polaków i będzie jakimś wstępnym minimum do zasypywania rowów. Inaczej będzie tak jak już nieraz bywało i nikt niczego się nie nauczył przed szkodą.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/474332-na-podzialach-miedzy-polakami-korzystaja-nasi-wrogowie