Aneksja Krymu przez Rosję oraz nieprzewidywalna polityka Turcji sprawiły, że Amerykanie zaczęli rozglądać się za nowym przyczółkiem militarnym nad Morzem Czarnym. Ich wybór padł na Rumunię, która wspólnie z Polską staje się kluczowym elementem systemu obronnego wschodniej flanki NATO.
Władze w Bukareszcie, które główne zagrożenie dla bezpieczeństwa swego kraju upatrują w neoimperialnej polityce Moskwy, same od dawna zabiegały o obecność wojskową Amerykanów. W związku z tym przedstawiły ostatnio plan zainwestowania w ciągu najbliższych 20 lat aż 2,6 mld euro w rozbudowę i modernizację bazy lotniczej „Mihail Kogălniceanu” w Dobrudży. Decyzja zapadła po sierpniowym spotkaniu prezydentów Klausa Iohannisa i Donalda Trumpa w Waszyngtonie.
Od lutego 2018 r. we wspomnianej bazie stacjonuje już ok. 500 amerykańskich żołnierzy oraz eskadra samolotów RAF Typhoon. Od kilkunastu miesięcy regularnie wzbijają się one w powietrze, by przechwytywać rosyjskie myśliwce stale naruszające przestrzeń powietrzną Rumunii. Docelowo „Mihail Kogălniceanu” ma zamienić się w małe miasteczko zdolne pomieścić nie tylko 10 tys. żołnierzy i flotyllę F-35, ale także rozbudowaną infrastrukturę z przedszkolami, klubami sportowymi czy szpitalem.
Rumunia przeprowadza też coroczne ćwiczenia wojskowe NATO na Morzu Czarnym, w których uczestniczy nie tylko sąsiednia Bułgaria, lecz również dwa inne kraje leżące nad tym akwenem i doświadczone niedawno rosyjską inwazją – Ukraina i Gruzja.
Obecna administracja USA wspiera projekt powstania nowego formatu bezpieczeństwa w Europie, kontrolującego cały korytarz bałtycko-czarnomorski. Nazwijmy ten format „S” – w taki bowiem kształt układa się ciąg państw od Estonii, przez Łotwę, Litwę, Polskę i Ukrainę aż po Rumunię. Tylko one w naszym regionie widzą zagrożenie ze strony Kremla i najsilniej opowiadają się za obecnością US Army na kontynencie, a nie za budową armii europejskiej.
Nieprzypadkowo wszystkie wspomniane kraje (za wyjątkiem Ukrainy) stały się ofiarami paktu Ribbentrop-Mołotow. Na mocy tego porozumienia część Rumunii została uznana za sowiecką strefę wpływów. 28 czerwca 1940 roku Stalin anektował Besarabię, Bukowinę Północną oraz większość Mołdawii.
Warto przypomnieć, że rywalizacja Moskwy z Bukaresztem o te ziemie trwała już wcześniej. Po rewolucji bolszewickiej w 1917 roku komuniści proklamowali tam bowiem dwie socjalistyczne republiki (mołdawską i besarabską), które ogłosiły swe przyłączenie do Rosji sowieckiej. Rumunom udało się pokonać bolszewików i przyłączyć wspomniane terytoria do macierzy – niestety, tylko na dwie dekady.
Rumuni mają więc podobne doświadczenia historyczne jak Polacy. Po I wojnie światowej musieli walczyć z bolszewikami, zaś po pakcie Ribbentrop-Mołotow przeżyli na swych wschodnich ziemiach podobny koszmar, jak Polacy na Kresach po wkroczeniu Armii Sowieckiej w 1939 roku. Do tego doszła kolejna fala prześladowań i represji po rozpoczęciu drugiej okupacji sowieckiej 23 sierpnia 1944 roku. Ogólną liczbę ofiar – zamordowanych, aresztowanych i deportowanych w głąb Rosji – szacuje się na ziemiach rumuńskich wcielonych do Związku Sowieckiego na 1,5 miliona.
Nic dziwnego, że w Europie Środkowej tylko Rumuni (jako większość społeczeństwa i większość klasy politycznej) potrafią zrozumieć polską politykę wschodnią oraz zgadzać się z jej podstawowymi założeniami. Nie ma tego ani w Czechach, ani na Węgrzech, ani na Słowacji, nie mówiąc już o Słowenii czy Chorwacji. Zapewne więc coraz częściej słyszeć będziemy o zacieśnianiu relacji między Warszawą a Bukaresztem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/473110-rumunia-sojusznik-polski-i-czarnomorski-przyczolek-nato
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.