Zaskoczenie, niedowierzanie, złość, zawód, rozgoryczenie, a także łzy (raczej sztuczne, ale jednak) – oto skala reakcji wyznawców kościoła Wielkiego Donalda na deklarację przewodniczącego Rady Europejskiej, że nie wystartuje w polskich wyborach prezydenckich.
Te reakcje układają się w coś, co można by nazwać chorobą sierocą po Tusku. Już samo oparcie wszelkich nadziei i rachub politycznych na micie powrotu quasi-proroka jest nie tylko zabawne, ale i wskazuje na jakąś traumę bądź kompleksy. Na co dzień takie osoby nie są do niczego potrzebne, bo życie się toczy, głównie zależy od nas samych i nie ma sensu wiązać go z jakimś ojcem, opiekunem, powiernikiem, sędzią czy wujkiem dobra rada w jednym. Ale choroba sieroca po Tusku jest faktem, więc warto się zastanowić, z czego ona wynika.
Ofiary choroby sierocej po Tusku nie zaczęły cierpieć po 30 sierpnia 2014 r., gdy wybrano go szefem Rady Europejskiej. Ani 1 grudnia 2014 r., gdy zaczął urzędowanie w Brukseli. Zaczęły cierpieć po podwójnie przegranych wyborach (prezydenckich i parlamentarnych) w 2015 r. A trauma przybrała wielkie rozmiary po dotkliwej porażce w wyborach europejskich 26 maja 2019 r. I od tamtej pory mamy najbardziej widoczne symptomy choroby sierocej po Tusku. Wynika ona przede wszystkim z tego, że opozycja i jej zwolennicy nie potrafią się pogodzić z porażką. I łudzą się, a może wręcz oszukują, że z Donaldem Tuskiem porażek by nie było. Bo przecież to niemożliwe, żeby przegrać z Jarosławem Kaczyńskim oraz Prawem i Sprawiedliwością. To musi wynikać z wyjazdu Tuska, choć właściwie on nigdzie nie wyjechał i cały czas był patronem opozycyjnej polityki.
Porażki w kolejnych wyborach opozycja i jej zwolennicy zracjonalizowali, jak umieli. A najłatwiejsze było odwołanie się do argumentu z nieobecności Donalda Tuska. Bo „żarło, żarło i zdechło” dopiero wtedy, gdy zabrakło premiera urzędującego siedem lat. Stąd pierwsze symptomy choroby sierocej po Tusku. Takie wyjaśnienie to bzdura i samooszukiwanie się, gdyż porażki wyborcze były skutkiem siedmiu lat rządów Tuska, a nie jego brakiem w ósmym roku sprawowania władzy przez PO. A tym bardziej jego nieobecnością w latach następnych. Jak mawiał Stefan Kisielewski, porażki to był rezultat („to nie kryzys, to rezultat [socjalizmu]” – tłumaczył Kisiel problemy gospodarcze w 1981 r.) wieloletnich rządów Donalda Tuska. Co oznacza, że z Tuskiem byłoby jeszcze gorzej.
Tego, że z Tuskiem byłoby jeszcze gorzej nie można było przyznać, gdyż wtedy zniknęłaby ostatnia deska ratunku, nadzieja i mobilizacja - mimo żalu. Sam Donald Tusk przez pięć lat po opuszczeniu stanowiska premiera rządu RP sprytnie podtrzymywał mit straty nie do odrobienia. Chyba, żeby wrócił. Ale realnie nie mógł wrócić, bo żadnych wyborów by nie wygrał, a za to ukatrupiłby mit zwycięzcy, zbawcy i proroka. Mógł być tym wszystkim, tylko nie wracając. Ale kończy się kadencja w Brukseli i nie byłoby już powodu do wymówek oraz opowiadania bajek. Dlatego Donald Tusk nie mógł ogłosić niczego innego niż ogłosił. Usunął się z pola, żeby nie przyznać, iż musi zrejterować, by mit całkiem nie wyzionął ducha. Lepszy zawód, rozgoryczenie, żal, a nawet złość wyznawców niż otwarte przyznanie, że król jest nagi.
Mit został nadwerężony, ale nie całkiem podważony, więc może trwać do kolejnych wyborów parlamentarnych (2023 r.) i prezydenckich w 2025 r. Jest więc powód, żeby choroba sieroca po Tusku trwała, choć jest to już karykatura. Ale lepsze to niż nic. Nadzieja oklapła, ale jeszcze się tli. Gdyby Tusk nie zrejterował i przegrał. szlag by trafił nie tylko mit, ale i wszelkie nadzieje oraz złudzenia (nawet jeśli są samooszukiwaniem). Dlatego choroba sieroca po Tusku musi być pielęgnowana. Tym bardziej że przewodniczący Rady Europejskiej leczył też kompleksy swoich wyznawców. Był i jest tym wspaniałym światowcem, ambasadorem zakompleksionych, ale ambitnych zwolenników, rekompensującym im wszelkie braki i niedostatki. Tym bardziej zatem ktoś taki nie może nagle zostać brutalnie odarty z aury wielkości i politycznej wszechmocy. Toż by się zawalił cały świat wyznawców, że nawet wybitny światowiec nie podołał. On powinien mieć wciąż zdolność podołania wszelkim wyzwaniom, dlatego musiał zrobić unik.
Choroba sieroca po Tusku jest w istocie litowaniem się nad sobą jego wyznawców i zwolenników politycznej opcji, którą reprezentuje. Jest im potrzebna, żeby podtrzymać porządek ich świata, żeby nie popaść w rozpacz, bezradność i apatię. Nawet za cenę samooszukiwania. Wszystko jedno, czy chodzi o litowanie się w wersji lirycznej i sentymentalnej (łzy, rozżalenie, melancholia) czy w wersji ofensywnej (złość, wkurzenie, chęć rewanżu). Skoro nie można uznać prawdy, bo wszystko by się zawaliło, można się nad sobą politować. I pielęgnować nadzieję, że kiedyś i w jakiejś formie Tusk wróci, a wtedy wróci też stary porządek. Choroba sieroca po Tusku jest więc nadzieją, choć wydaje się całkiem beznadziejna.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/471927-mamy-nowa-przypadlosc-chorobe-sieroca-po-donaldzie-tusku