W pełni podzielam oburzenie po decyzjach polityków i samorządowców, którzy usuwają nazwy ulic upamiętniających Żołnierzy Wyklętych. Rzecz jasna możemy w nieskończoność żonglować argumentami akademickimi czy podpierać się prowadzonymi w nieskończoność konsultacjami, ale sprawa jest w zasadzie jednoznaczna: albo wybieramy dziedzictwo Niezłomnych (w tym także z kartami trudnymi, które trzeba umieć omówić bez niepotrzebnego wybielania), albo udajemy, że komunistyczni patroni ulic to w zasadzie taki lokalny folklor, którego nie ma co ruszać - na złość politykom PiS.
To zresztą charakterystyczne, a zarazem smutne, bo nawet ludzie Platformy potrafili swojego czasu - jak Tomasz Siemoniak - honorować i tę tradycję. Po latach ich dzisiejszy brak reakcji i ówczesne decyzje składają się na oportunistyczny, względnie - skrajnie pragmatyczny (wyborczo) obrazek.
ZOBACZ TAKŻE NOWY NUMER TYGODNIKA „SIECI” POŚWIĘCONY W DUŻEJ MIERZE TEJ SPRAWIE:
Gdzie znaleźć pomysł, radę, by te scenariusze wyglądały inaczej niż ostatnio w Żyrardowie? Byśmy nie byli świadkami kolejnych zwrotów akcji, w których takie postaci jak gen. Fieldorf „Nil” są przedmiotem ponurych zawodów w administracyjnym przeciąganiu liny co do tabliczek z nazwami ulic? Nie bez znaczenia są tutaj działania na polu politycznym czy prawnym, niemniej jednak w dłuższej perspektywie - nie tej czy kolejnej kadencji, ale całego pokolenia - kluczem pozostaje edukacja. I to nawet nie ta szkolna (choć ona, oczywiście, również).
Przykładem muszą pozostać działania, jakie widzieliśmy i widzimy przy okazji Muzeum Powstania Warszawskiego i kolejnych poziomów ekspansji dobrze pojmowanej polityki historycznej: w tym także w sektory popkultury. A zarazem nieżałowanie środków na poważne prace naukowe i historyczne jak przy okazji Instytutu Pileckiego, który otworzył niedawno swoją placówkę w Berlinie.
Przy okazji pamięci o żołnierzach antykomunistycznego podziemia, wrócić trzeba do Muzeum Żołnierzy Wyklętych i Więźniów Politycznych PRL. Placówka (naprawdę poruszająca, kto nie był, powinien się wybrać na Rakowiecką) na co dzień jakoś sobie funkcjonuje, ale w zasadzie przypomina to wegetację. Ambitne plany na rozwój muzeum wciąż pozostają na poziomie teorii, zamrożone, bez szybkiego scenariusza na ich realizację. Pieniądze, które miały być przygotowane (a później odkładane na kolejne perspektywy budżetowe), na razie się nie znalazły. A bez takich odważnych, pracochłonnych, pomysłowych, a także wymagających sporych kosztów (nie ma co kryć) inwestycji, trudno będzie choćby podjąć walkę o pamięć kolejnych pokoleń, nie mówiąc o wygraniu tej batalii.
Słyszałem w ostatnich tygodniach i miesiącach kampanii, że temat ten „nie grzeje”, że przestał być opłacalny wyborczo, że są pilniejsze wydatki. Być może wszystko to jest prawdą, co nie zmienia faktu, że albo drugie czteroletnie okrążenie „dobrej zmiany” zajmie się tematem muzeum na poważnie, albo powinniśmy się przyzwyczajać do tego, że miejsce Fieldorfa zastępuje w nazwach ulic „jedność robotnicza”. Kolejnym pokoleniom będzie to bez różnicy, Nil dalej będzie kojarzył się tylko z najdłuższą rzeką w Afryce, za to z pewnością znajdą się wtedy mędrcy, którzy załamią ręce nad stanem wiedzy młodzieży. Ci sami, którym dziś brak odwagi, by podjąć decyzję co do odpowiednich inwestycji - z tym, że następna okazja na tak duże i przekrojowe projekty w tym zakresie może się po prostu szybko nie powtórzyć.
ZOBACZ TAKŻE NOWY ODCINEK MAGAZYNU BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/471574-na-kanwie-zamieszania-z-nazwami-ulic-edukacja-i-inwestycje