„Naszym celem jest budowa polskiej wersji państwa dobrobytu […]. Nam chodzi o dobrobyt zupełnie realny. My musimy postawić na wzrost płac i wzrost dochodów społeczeństwa” – powiedział Jarosław Kaczyński. Wtórują mu inni politycy PiS. Czy politycy wypracowują dobrobyt? Najdalszy jestem od lekceważenia ich roli, co robią rzecznicy tzw. demokracji liberalnej, w Polsce reprezentowani przez siły III RP, ze szczególnym uwzględnieniem PO. Gdyż polityka to roztropne zabieganie o dobro wspólne, jak uważali klasycy. To politycy zarządzają państwem, a więc podstawową instytucją wspólnoty, naturalnego ludzkiego środowiska.
Dobrze funkcjonujące państwo musi jednak znać swoje ograniczenia. Może pozytywnie wpływać na rozwój gospodarki, może ją blokować. Politycy powinni stwarzać dobre warunki jej działania, ale nie udawać, że sami ją tworzą. Kaczyński odwołuje się do państwa dobrobytu, które dobrze się kojarzy (komu źle się kojarzy dobrobyt!), oznacza jednak bardzo konkretną jego formę wykształconą na naszym kontynencie w drugiej połowie XX w. A z perspektywy jawi się ona dość kontrowersyjnie.
Od II wojny światowej w Europie, a do pewnego stopnia i w Stanach Zjednoczonych, królowała teoria Johna Maynarda Keynesa, zgodnie z którą kryzysom jest wstanie zapobiec interwencjonizm państwowy i, aby je wyeliminować, powinniśmy zastosować algorytm przekształcający ekonomię w rodzaj perpetuum mobile: w czasie kryzysu dorzucamy pieniędzy do obiegu publicznego, a nawet organizujemy prace publiczne, aby powstrzymać rosnące bezrobocie, a deficyt budżetowy wyrównujemy w okresie napędzanej tymi działaniami koniunktury.
Model funkcjonował niecałe 30 lat, a według jego krytyków ożywiona potrzebą odbudowy zniszczeń wojennych gospodarka zachodnia działała pomimo niego, aby w czasie kryzysu paliwowego, w latach 70., ukazać swoje ograniczenia. Szczególnym dowodem tego okazała się stagflacja, kiedy to dodrukowywanie pieniądza pogłębiało jedynie inflację, nie przyczyniając się wcale do zdynamizowania gospodarki. Rozbuchane państwo opiekuńcze wraz z rosnącymi lawinowo regulacjami i biurokracją okazało się brzemieniem nie do udźwignięcia nawet dla najbogatszych. Od lat 80. wszędzie na Zachodzie obserwujemy próby ograniczenia tych zjawisk, raz bardziej radykalne, jak w wypadku Margaret Thatcher czy Ronalda Reagana, raz bardziej ograniczone, a usiłują dokonać tego partie o wszelkich możliwych orientacjach, również socjalistycznych.
Czy dobrobyt Europy zbudowany został dzięki metodzie Keynesa, jak usiłuje się nam to dziś wmówić, czy był pochodną wypracowanego przez pokolenia wcześniejsze i zakumulowanego bogactwa? To pytanie retoryczne, a czas państwa dobrobytu to konsumowanie wypracowanych wcześniej zasobów. Jest to także okres załamywania się etosu pracy i rozwoju postaw roszczeniowych, co miało udział w obecnym kryzysie Europy.
Nie twierdzę, że wszelkie interwencje państwa w gospodarkę są złe. Jednak wyobrażenie, że staną się one jej siłą napędową, to naiwne złudzenie. Owszem, pewna elementarna forma redystrybucji może temu krótko i w sposób ograniczony sprzyjać. 500+ było sensowną pomocą rodzinom i być może miało pozytywny wpływ na demografię. 500+ na pierwsze dziecko nie ma takiego znaczenia, gdyż wiele również zamożnych rodzin wybiera model dwa plus jeden, a pieniądze tego nie zmienią.
W Polsce system emerytalny pochłania największy procent produktu krajowego pośród krajów OECD, zwiększanie jego kosztów przez obniżenie wieku emerytalnego, a potem 13. emeryturę oraz zapowiedzianą kolejną budzić musi poważny niepokój u każdego, kto wykracza myśleniem poza bieżący dzień.
Ustawowe zwiększanie najniższej pensji napędza bezrobocie. Nie widać tego w okresie koniunktury, ale politycy powinni brać pod uwagę również gorsze czasy. Ograniczone redystrybucyjne działania mogą mieć uzasadnienie, ale im ich więcej, tym stają się bardziej ryzykowne zarówno dla ekonomii państwa, jak i postawy obywateli. Kreują one aparat biurokratyczny, który po osiągnięciu pewnej wielkości nigdzie nie działa dobrze.
Jako przykład odwrotny pokazywać można funkcjonowanie poprzedniej koalicji, która zwijała państwo i oddawała je silniejszym, i to zarówno wewnątrz jego granic, jak i na zewnątrz. Nadal jest to programem PO. Co ciekawe, wcale nie wiązało się to z redukcją urzędniczej armii. Tylko że jedna fatalna polityka nie usprawiedliwia odwrotnych błędów. Zwłaszcza że niezwykle trudno będzie się z nich wycofać.
Tekst ukazał się pierwotnie w nr 43/2019 tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/471271-pulapki-panstwa-dobrobytu