Na fasadzie Komitetu Krajowego Komunistycznej Partii Federacji Rosyjskiej w Krasnojarsku, „ozdobionej” licznymi czerwonymi sztandarami oraz sierpami i młotami, pojawił się wielki banner z podobizną Józefa Stalina. Na bannerze, który wywieszono w Dzień Pamięci Ofiar Represji Politycznych, jak się eufemistycznie określa terror komunistyczny w Rosji, zapisano złowieszcze słowa dyktatora: „Czy teraz zrozumieliście, kim są wrogowie narodu?”
Gdy Polak widzi coś podobnego, może czuć jedynie odrazę. Dlatego gdy tylko z mroku tej przeżartej antyzachodnimi kompleksami, wzdychającej do stalinowskich podbojów Rosji, wyłania się inna Rosja, czuje do niej mimowolnie sympatię. To Rosja wielkich miast, zwłaszcza Moskwy, którą co jakiś czas widujemy na ulicznych demonstracjach i którą możemy oglądać na internetowych stronach antyputinowskiej opozycji. Ładna, europejska, wydawałoby się, przyjazna światu. Większość z nas, przynajmniej tych śledzących wydarzenia za wschodnią granicą – bez względu na polityczne poglądy – ciepło myśli o tej niewielkiej, jak na rosyjską skalę, grupie zwykle młodych ludzi, którzy nie są zastraszeni i ogłupieni. Oni wszyscy wydają się tak bardzo podobni do nas, że z pewnością łatwo byśmy się z nimi porozumieli. Czy jednak na pewno?
W „Gazecie Wyborczej” ukazał się właśnie wywiad z liderem tej „innej Rosji”, znanym opozycjonistą Aleksiejem Nawalnym. Jego lektura musi niektórym zaburzyć ten uporządkowany czarno-biały obraz świata. Nawalny mówi w nim bowiem rzeczy, które niekoniecznie muszą podobać się wszystkim Polakom. Krytykuje NATO za niepotrzebną – jego zdaniem – obawę przed Rosją, twierdzi, że Ukraińcy i Rosjanie to właściwie jeden naród (zatem, jak można wnioskować, oddzielenie Ukrainy od Rosji na dłuższą metę nie ma sensu) i wreszcie – tu kamyczek do naszego ogródka – niechętnie wypowiada się o europejskich „autokratach” w rodzaju Kaczyńskiego czy Orbana.
Można powiedzieć, nic dziwnego. Nawalny jest przede wszystkim Rosjaninem i patrzy na świat z tej właśnie perspektywy. Poza tym ma liberalne poglądy, a wiedzę o Polsce czerpie głównie od środowiska związanego z „Gazetą Wyborczą” (w 2015 roku ukazał się nawet wywiad-rzeka pod tytułem „Dialogi”, który Nawalny przeprowadził z Michnikiem). Podczas niedawnego Forum Niemcowa w Warszawie, Adam Michnik i jego otoczenie znów „wzięło w obroty” Nawalnego, tak że nieszczęśnik w pewnym momencie zaczął mieć wątpliwości, czy przypadkiem jego antyputinizm nie jest zbyt „populistyczny”. Bo przecież nie chciałby, aby ktokolwiek na świecie stawiał go w jednym rzędzie z antyliberalnymi politykami, faszystami i nacjonalistami.
Tu oczywiście można zastanawiać się nad słabością polskiej prawicy, która nie potrafi przedostać się z własnym przekazem do Rosji. Nie liczę oczywiście środowisk, które nie są w stanie odróżnić polskich interesów od rosyjskich i przyjmują w pełnej rozciągłości kremlowską wizję świata. Chodzi mi raczej o próbę podjęcia dialogu, takiego jaki Nawalny prowadzi dziś z Michnikiem, choć rozumiem też doskonale, że naszej prawicy bardzo trudno znaleźć jakiegokolwiek partnera po drugiej stronie. Ci, którzy w obecnej sytuacji mogliby teoretycznie być takim partnerem, czyli antykremlowska opozycja, mają bowiem zupełnie inne zapatrywania i z polską prawicą „dialogować” nie zamierzają.
Trudno więc spodziewać się, aby liberalna Rosja, choć tak na pozór kusząca i estetyczna, mogłaby stać się sprzymierzeńcem polskiej prawicy, tak samo zresztą jak nie jest nim dzisiejsza ekipa na Kremlu. Wyobraźmy sobie bowiem (choć dziś trzeba mocno wysilić fantazję, aby to sobie wyobrazić), co byłoby, gdyby w niedalekiej przyszłości padł reżim Putina i władzę objęli protestujący dziś na ulicach miast liberalni opozycjoniści. Oczywiście wprowadziliby oni zapewne demokratyczne reformy, przywrócili wolność słowa, przekształcili Dumę w prawdziwą reprezentację społeczeństwa i zrezygnowali z imperialnej retoryki, proklamując pokojową współpracę ze wszystkimi sąsiadami i całym Zachodem.
Zachód byłby zachwycony, a Polska i wiele innych krajów odetchnęłaby z ulgą. Nowe rosyjskie władze byłyby fetowane w europejskich stolicach niczym Gorbaczow po zjednoczeniu Niemiec. Jednak tym razem Zachód zdawałby sobie sprawę z tego, że demokracja w Rosji nie jest przesądzona, przeciwnie – jest krucha i w każdej chwili może się zawalić. Gotów byłby więc na jak największe ustępstwa, przyznając Rosji szczególne prawa na obszarze byłego Związku Sowieckiego i demontując dotychczasową architekturę bezpieczeństwa w Europie. Niemcy, Francja i inne państwa Unii nabrałyby wiatru w żagle, inwestując wielkie środki w rosyjską gospodarkę. Na tym tle doszłoby pewnie do spięć z Amerykanami, którzy również mieliby ochotę wziąć udział w konsumpcji rosyjskiego tortu, ale nie byliby mile widziani ani w Moskwie, ani w Berlinie i Paryżu. Nie byliby też mile widziani w Europie, która stałaby się polem współpracy Rosji, Niemiec i Francji. W tym nowym koncercie mocarstw głosy takich krajów jak Polska nie miałyby większego znaczenia.
W tej nowej postputinowskiej epoce Rosja przyjmuje liberalne wzorce, nie ma nic przeciwko LGBT, aktywnie walczy przeciwko pozostałościom faszyzmu, rasizmu i antysemityzmu, jest – a przynajmniej zdaje się być – taka sama, jak większość krajów europejskich. Nie da się krytykować jej polityki, bo wszelka krytyka odczytywana jest natychmiast jako pochwała dawnego putinowskiego zamordyzmu. Nie pozostaje więc nic innego jak podporządkować się wspólnej grze nowych europejskich potęg.
Czy taki świat byłby lepszy i bezpieczniejszy? Zarysowany scenariusz jest zaledwie jedną z wielu możliwych opcji. Nie wiemy np. kto zasiadałby w Białym Domu, jeśli byłby to ktoś w rodzaju Baracka Obamy, to Amerykanie zapewne wykazaliby się biernością, jeśli ktoś w rodzaju Donalda Trumpa, to należałoby się spodziewać silnej reakcji na emancypację Europy i jej współpracę z nową Rosją. Albo przeciwnie, podbicia stawki i jakiegoś nowego porozumienia ponad głowami innych. Nie wiemy też, jaką politykę przyjęłyby w takiej sytuacji Chiny. Tak czy owak Polska byłaby raczej przedmiotem a nie podmiotem wielkiej gry. O tyle tylko istotnym, że jest wciśnięta między Niemcy i Rosję, a zatem trudno ją całkiem zignorować.
Nie oznacza to oczywiście, że bylibyśmy jako państwo stratni. Rosja, która porzuca militarne narzędzia na rzecz politycznych jest – mimo wszystko – bardziej pożądanym sąsiadem. Jednak nie należy się łudzić, że Moskwa, nawet postępowa, kolorowa i europejska, pozbędzie się swoich ambicji. Nada im tylko inną, bardziej wyważoną, formę. Tym bardziej, że wtedy będzie mogła liczyć na wsparcie najważniejszych europejskich stolic.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/471221-nawalny-krytykuje-nato-i-prawice-co-w-tym-dziwnego