Dobrymi radami ponoć piekło jest wybrukowane, ale przecież są one po to, by je brać pod uwagę albo nie, zatem piszę ten tekst z całkiem czystym sumieniem, bo nawet jeśli jakiś polityk ich posłucha, to wyłącznie na swoją odpowiedzialność.
Po pierwsze - przestrzegam Zjednoczoną Prawicę (choć pewnie już jest za późno) przed rozgrywaniem wewnętrznych zapasów siłowych na forum publicznym. Triumfalne publikowanie danych o liczbie posłów, którzy zasiądą w Sejmie z ramienia Solidarnych Zbigniewa Ziobry i Porozumienia Jarosława Gowina oraz puszczanie oka do publiczności, że teraz to bez „nas” PiS nie będzie miał większości i dlatego musi przystać na nasze warunki, jest bardzo niebezpieczne. Rodzi bowiem natychmiast pytanie – a ilu posłów wprowadziliby panowie pod logo własnych partii? I dlaczego w czasie ubiegłej kadencji tak wyraźnie nie ustawiano buforów, oddzielających trzech koalicjantów ZP? Czy wygrana zarówno w 2015, jak i 2019 nie była w dużej mierze premią za pójście do wyborów w koalicji zjednoczonej prawicy, pod szyldem Prawa i Sprawiedliwości?
Po drugie - wędrówki prominentnych polityków od redakcji do redakcji i opowiadanie o tym, ile trwają negocjacje w ramach Zjednoczonej Prawicy, kto na pewno będzie albo kto może być premierem, łapanie się w dziennikarskie pułapki, dzielenie się różnymi pomysłami co do tego, jak zostanie sformowany rząd i nawet niekamuflowane podgryzanie wewnętrznej konkurencji nie tylko burzy przekonanie o silnej, jednorodnej drużynie, ale także daje paliwo niechętnym prawicy mediom do podgrzewania tego wewnętrznego, powyborczego kociołka, w którym zapewne mocno wrze (zresztą tak samo jak i w Koalicji Obywatelskiej). „Choćby cię smażono w smole, nie mów, co się dzieje w szkole” ostrzegano kolegów za dobrych czasów w normalnej szkole, która nie wypuszczała, tak jak teraz, niedouczonych absolwentów. Tę dobrą radę można także dzisiaj polecić partyjnym ugrupowaniom, choć one jednak, niestety, już się nauczyły, jak rozgrywać wewnętrzne batalie przy pomocy mediów.
Po trzecie – warto analizować wydarzenia z przeszłości. Zwycięstwo SLD w 2001 roku, kiedy Sojuszowi niewiele zabrakło do samodzielnej większości, poprzez niezdrową i wyniszczającą rywalizację wewnątrz ugrupowania i niezbyt lojalną postawę prezydenta Kwaśniewskiego, doprowadziło do rozpadu partii, a tzw. afera Rywina była paliwem, które z cała bezwzględnością wykorzystała ówczesna opozycja i sprzyjające jej media, na czele z Gazetą Wyborczą, nadającą wówczas ton całemu środowisku, dzierżącą niepodzielnie rząd dusz tych, którzy ówczesnej lewicy nie tolerowali. W obecnej sytuacji złamania monopolu medialnego i marginalnej roli Gazety Wyborczej w przewodzeniu dziennikarskiej krucjacie przeciwko prawicy wydawać by się mogło, że coś takiego, jak tzw. afera Banasia, mająca w porównaniu z tzw. aferą Rywina potencjał ledwie strzału z haubicy (tamta jednak okazała się pociskiem ziemia-ziemia z ładunkiem nuklearnym) nie powinna mieć większego znaczenia, ale jeśli PiS szybko z tym kryzysem sobie nie poradzi, będzie dęta do granic możliwości. Były szef NIK-u, Krzysztof Kwiatkowski nawet z zarzutami prokuratorskimi mógł pełnić swoją funkcję, a potem zdobyć senatorski mandat i nikomu to nie przeszkadzało. No, ale PiS-owi wolno mniej, zupełnie tak samo jak kiedyś SLD. Tzw. afera Rywina dała także pretekst Markowi Borowskiemu i grupie jego zwolenników do wyjścia z Sojuszu. Najpierw usiłowali skłonić ówczesne kierownictwo partii do przyjęcia na jej konwencji uchwały, w której SLD miało wziąć na siebie pełną odpowiedzialność za tę aferę i tak uderzyć się w piersi, aby na Czerskiej usłyszano, a kiedy to się nie udało, Borowski powołał Socjaldemokrację Polską, wyszedł wraz z 30 kolegami z klubu i tak rząd Millera stracił większość w parlamencie, a Sojusz przegrał wybory w 2005 r. i do dzisiejszego dnia do władzy nie wrócił. Znalazł się co prawda po czterech latach w gmachu na Wiejskiej, ale tylko dzięki świeżej krwi, czyli Wiośnie i Partii Razem. I nadal jest w opozycji. Dawni rebelianci , tacy jak Andrzej Celiński, Jolanta Banach, Izabela Sierakowska, Tomasz Nałęcz wcześniej czy później zostali przez politykę niewdzięcznie usunięci poza nawias i tylko Marek Borowski jest do dzisiejszego dnia czynny politycznie, choć na obrzeżach opozycyjnej Platformy Obywatelskiej, udając cały czas niezależnego kandydata w kolejnych wyborach do Senatu. Nie zawsze wewnętrzna próba sił i nieumiejętność zarządzania nawet małym kryzysem kończy się takim upadkiem, jak to miało miejsce z SLD, ale warto o tym pamiętać.
Po czwarte – czekają nas w maju kolejne wybory, tym razem prezydenckie, i zarówno prawica, jak i opozycja zdają sobie sprawę z ich wagi. Jeśli kandydat Zjednoczonej Prawicy, czyli urzędujący prezydent ich nie wygra, większość sejmowa na nic się nie przyda i program ZP na druga kadencję można będzie wrzucić do kosza. Z Senatem, którym PiS nie ma większości i z nieprzychylnym prezydentem parlament zostanie sparaliżowany i pewnie czekać nas będą przyspieszone wybory. Zresztą opozycja nie ukrywa, że taki właśnie ma plan. Życzliwi radzą zarówno PiS, jak i otoczeniu prezydenta, co należy zrobić, żeby te wybory wygrać, ale czasami te rady oparte są na fałszywych przesłankach. Na przykład takiej, że powtórzy się sytuacja z senackich wyborów i opozycja zawrze podobny pakt o nieagresji, wystawiając w prezydenckim wyścigu jednego, wspólnego kandydata. A wtedy Andrzej Duda te wybory może przegrać, no bo przecież w tegorocznych, parlamentarnych mecz PiS – antyPiS zakończył się zwycięstwem tych ostatnich.
Osobiście nie wierzę w to, by lewica, która ma ambicje zepchnięcia Koalicji Obywatelskiej, czyli de facto Platformy Obywatelskiej z najwyższego miejsca na opozycyjnym podium, a potem – wygrania przyszłych wyborów parlamentarnych, mogła sobie pozwolić na to, by własnego kandydata nie wystawić, a poprzeć Kidawę-Błońską. Kosiniaka-Kamysza, Rafała Trzaskowskiego czy kogoś innego, kogo w końcu ta część opozycji (poza SLD i Konfederacją) kiedy już w końcu skończy porządkować powyborczy bałagan, wyłoni ze swego grona. Jeśli KO nie zaakceptuje Kosiniaka-Kamysza na wspólnego kandydata, PSL wystawi go w wyborach samodzielnie, a Konfederacja nie poprze ani Andrzeja Dudy, ani Kosiniaka-Kamysza i pewnie skończy się u nich na Januszu Korwinie-Mikkem albo Grzegorzu Braunie. Druga fałszywa przesłanka sprowadza się do twierdzenia, że prezydent Andrzej Duda musi poszerzyć swój elektorat, który zdaniem tak radzących jest elektoratem wyłącznie pisowskim, a zatem wraca znowu odwieczny mit tzw. centrum, o którego głosy Andrzej Duda powinien zacząć zabiegać. Według Eryka Mistewicza, specjalisty d.s. mediów „reelekcja Andrzeja Dudy będzie niemożliwa bez wsparcia polskiej inteligencji. Polskich nauczycieli, prawników, lekarzy, kadry akademickiej ludzi nauki, ludzi kultury”, a metodą zdobycia tego poparcia ma być „radykalne podniesienie jakości mediów, szczególnie mediów publicznych w Polsce, docenienie mądrości, tworzenie mądrych programów misyjnych, nie tylko w niszowych kanałach tematycznych. Szacunek dla polskiej inteligencji, to szacunek dla nauczycieli i pracowników uniwersytetów, lekarzy, prawników, ludzi wiedzy i nauki”. Już widzę tych sędziów, adwokatów, radców (czyli prawników), którzy gremialnie wyrażają poparcie dla Andrzeja Dudy. Widzę Konferencję Rektorów Polskich Uczelni, uczelni w przeważającej swej części ogarniętych neoliberalną i neomarksistowską ideologią, jak składają hołd lenny urzędującemu prezydentowi. Widzę te tabuny artystów i celebrytów biegnących na wyścigi, by zgłosić się do honorowego komitetu poparcia Andrzeja Dudy. To widzę oczyma wyobraźni, bo na co dzień obserwuję małą grupę naukowców, nauczycieli akademickich, artystów. pisarzy, prawników, którzy z racji tego, iż myślą inaczej, niż ich środowiska i nie obawiają się tego wyrażać, są zaszczuwani, a czasami wręcz pozbawiani pracy. Centrum jest tak samo mitycznym pojęciem, jak „prezydent wszystkich Polaków”. Zabiegi i o jednio, i o drugie mogą zakończyć się sromotną klęską. Prezydent Andrzej Duda, jeśli chce wygrać te wybory, musi wykonać równie katorżniczą pracę, jak w kampanii w 2015 roku. Bo to ci ludzie, z którymi się wtedy spotykał, wybrali go na urząd prezydenta. A PiS wszystkie swoje siły w terenie musi skoncentrować, by w tym mu pomóc. To nie dobre stosunki z prezydentem Trumpem i USA, sukcesy w Grupie Wyszehradzkiej, projekt Międzymorza i inne niewątpliwe osiągnięcia prezydenta Dudy zapewnią mu zwycięstwo w tych wyborach, tylko ludzie z polskich miast, miasteczek i wsi, których przekona, że razem ze Zjednoczoną Prawicą potrafią dobrze rządzić, dbać o interesy Polski i jej obywateli i przeciwstawić się każdemu, kto im zagraża.
I wreszcie po piąte – Zjednoczona Prawica od rozpoczęcia owej kadencji parlamentu powinna się zachowywać jak „przyczajony tygrys, ukryty smok”. Te pięć miesięcy do wyborów prezydenckich ( listopad zaprzysiężenie parlamentu i rządu, potem Święta, styczeń jak zwykle ospały) powinny być przeznaczone na prace nad projektami, które będą musiały być przez opozycję potraktowane poważnie, jak choćby cały pakiet ustaw reformujących działanie służby zdrowia, bo przecież wszystkie ugrupowania, które będą reprezentowane w Sejmie (oprócz Konfederacji) pakt na rzecz służby zdrowia podpisały. To także czas na nowe projekty poprawiające funkcjonowanie polskich przedsiębiorców w ciągle zbytnio zbiurokratyzowanym systemie, a także inicjatyw na rzecz środowiska. To da pewne uspokojenie nastrojów, a także zlikwiduje chęć forsowania rozwiązań najbardziej oczekiwanych przez twardy pisowski elektorat, których uchwalenie może stwarzać dla prezydenta, w obliczu majowych wyborów, pokusę ich zawetowania.
Czas na radykalne reformy dla tych, którzy ich oczekują, może i musi nadejść później, a czy nadejdzie – to zależy od tego czyich i jakich rad będzie słuchało Prawo I Sprawiedliwość i prezydent Andrzej Duda.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/469165-pis-powinien-zapomniec-o-tzw-mitycznym-centrum