Niedzielne wybory parlamentarne mogą przynieść nam nie tylko odpowiedzi na pytania dotyczące kolejnych czterech lat i funkcjonowania państwa (co oczywiste), ale również domknąć niemal piętnastoletni etap wojny między PiS a Platformą; wojny, która definiowała naszą scenę polityczną. A jeśli nie domknąć, to przynajmniej wywrócić do góry nogami dotychczasowy rozkład sił i stosowanych w tym sporze narzędzi. Im wyższa przewaga PiS nad PO, im mniejszy dystans między PO a Lewicą, tym większa na to szansa.
Dlaczego tak się może stać? Jak wskazuje Jan Rokita w ostatniej „Rzeczpospolitej” - kiepski wynik Platformy będzie bardzo ważnym, a przy tym po prostu pragmatycznym sygnałem wysłanym opozycyjnemu wyborcy.
Platforma była najbardziej wiarygodna jako siła, która wie, jak zrobić antypisowski przewrót. Jeśli wyborcy ponownie oddadzą władzę Kaczyńskiemu, to partia Schetyny może stać się bytem nikomu niepotrzebnym
— pisze Rokita.
Czy się na to zanosi? I tak, i nie. Z jednej strony poczucie marazmu, inercji i bezradności po stronie Koalicji Obywatelskiej (zwłaszcza w kampanijnej odsłonie) jest dość powszechne i podzielane zgodnie przez wyborców, ale i polityków. Dla przykładu - w ostatniej analizie Polityki Insight (niekojarzącej się wszak z PiS) można przeczytać:
Niedzielna konwencja przelała czarę goryczy wśród działaczy, którzy coraz bardziej otwarcie mówią o tym, że w Platformie zaczyna się czas rozliczeń. Od Schetyny ostatnio odwrócili się Marcin Kierwiński i Sławomir Neumann. Nasi rozmówcy dodają, że w styczniowych wyborach na szefa PO Schetyna na pewno będzie miał kontrkandydata.
Te i inne sygnały mogą świadczyć o tym, że pozycja Grzegorza Schetyny w partii może nie być tak pewna, jak życzyłby sobie tego lider Platformy. Niemniej jednak nawet sam zjazd Schetyny nie oznacza końca projektu Platformy, choćby w tym kształcie, który dziś mamy - w rękach działaczy PO jest sporo fruktów na poziomie sejmików czy niektórych ratuszów miast. Będzie o to trudno także dlatego, że politycy startujący z list KW Sojuszu Lewicy Demokratycznej niespecjalnie kwapią się do wykorzystywania kampanijnych wpadek Platformy. Pojedyncze głosy krytyczne, które pojawiły się na przykład po sugestii Sławomira Neumanna na temat koalicji z Konfederacją (woda na młyn dla postępowej lewicy!), nie przebiły się przez morze milczenia liderów partii tworzących tę nieformalną koalicję po lewej stronie. Obawa wzięła górę nad interesem.
Wynika to zapewne również z dość intuicyjnego przekonania, że PO nie jest w tych wyborach głównym rywalem, a potencjalnym koalicjantem. Wniosek logiczny, ale morderczy dla ewentualnej premii dla list Lewicy. Wciąż bowiem wyborcom opozycji może z tyłu głowy pojawiać się przekonanie, że to PO jest większa i że bez ekipy Schetyny każde rachunki obliczone na odebranie PiS władzy biorą w łeb.
Tak czy inaczej, w tym scenariuszu, o którym mówimy, Platforma po prostu nie miałaby już w swoich zasobach oczywistej palmy pierwszeństwa po stronie opozycyjnej, a to mogłoby pociągnąć za sobą kolejną dynamikę zmian, na przykład dotyczącą jakości debaty politycznej i przyjętej strategii.
Tak w latach 2005-2007, jak i 2015-2019 największym orężem strony lewicowo-liberalnej były emocje. O ile jednak ponad dekadę temu przyniosło to szybki i przewidywalny sukces, o tyle - niedzielny wieczór wyborczy może być kolejnym (po wyborach samorządowych i europejskich) potwierdzeniem na nieskuteczność tej taktyki. Krótko mówiąc, politycy Platformy mogą uznać, że formuła marszów, sejmowych „puczów”, gardłowania za granicą, nieustannie podnoszonych haseł z kilogramami patosu i wielkich słów, po prostu się nie sprawdza. Od takiego wniosku już naprawdę tylko o krok od uznania, że trzeba zmienić sposób uprawiania polityki.
Myślę nawet, że taka decyzja już zapadła (być może jeszcze nie ostatecznie). Stąd kampanijny sygnał z kandydaturą pani marszałek Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, odejście (przynajmniej czasowe) od retoryki „walki o demokrację” i próba skupienia się na konkretach (cenach w sklepach, inflacji, służbie zdrowia, etc.). Na razie próba to nieudana, bo do zmiany strategii nie są przekonani ani liderzy, ani kandydaci, ani przede wszystkim wyborcy PO-KO, niemniej jednak takich jaskółek zmian może być więcej.
Wszystko to oczywiście nie oznacza, że niedzielny wieczór i wyniki exit poll (a później late poll, wreszcie oficjalne dane PKW) przyniosą nam jakiś rewolucyjny przewrót w polskiej polityce. Albo że zakończą spór polityczny w Polsce, tworząc kraj zgody i porozumienia, pachnący fiołkami. Niemniej jednak jako opinia publiczna (tak wyborcy PiS, jak i opozycji) stajemy przed możliwością otwarcia nowej furtki - co charakterystyczne, nie przez wbicie klina między PiS a PO (jak w przypadku kilku nieudanych projektów partyjnych), ale ostatecznego zwycięstwa jednego z tych ugrupowań. Efektem nie będzie więc przewidywalna i nudna polityka, ale taka rzeczywistość, w której konflikt polityczny może przejść na zupełnie inne boiska (tak tematyczne, jak i emocjonalne), z inną dynamiką i ostrością - niemniej ciekawą, ale można mieć nadzieję, że mniej destrukcyjną i agresywną.
Sporo oczywiście będzie wówczas zależeć nie tylko od roszad w szeregach opozycji, ale i od postawy samego PiS, które po potwierdzeniu mandatu wyborczego może obrać przynajmniej kilka kursów działania. To jednak chyba już temat (tak personalny, jak i merytoryczny) do rozważań na czas tuż po wyborach.
ZOBACZ TAKŻE NOWY ODCINEK MAGAZYNU BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/467673-wybory-13-x-moga-zakonczyc-pewien-etap-w-polskiej-polityce