Niemieckie media mogą wrzeszczeć do woli, odżegnując od czci i wiary te kraje Unii Europejskiej, które bronią się przed przyjmowaniem muzułmańskich imigrantów, z niewiadomych przyczyn zwanych „uchodźcami”. Prawda jest bowiem taka, że jeżeli UE nie przedsięweźmie skutecznych środków na poradzenie sobie z napływem muzułmańskich przybyszów, w dłuższej perspektywie ci zniszczą ją od środka, zastępując struktury państwowe prawem szariatu.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Niemiecka prasa panikuje. „Badische Neueste Nachrichten” o konflikcie ws. relokacji migrantów: Ma potencjał, by rozsadzić całą wspólnotę
Po spotkaniu ministrów spraw wewnętrznych części państw Unii w Luksemburgu niemieckie media nie kryły rozczarowania, że Europa Środkowo-Wschodnia nie chce zgodzić się na „dobrowolne” zadeklarowanie kolejnych kwot migrantów. Doszło tam do ostrej wymiany zdań, a Horst Seehofer przekonał się, że jeśli chodzi o kwestię migrantów, to będzie miał poważny problem, by wymusić ich przyjmowanie na innych rządach. Wywołało to istną furię niemieckich komentatorów, którzy dosłownie prześcigali się w słowach nieuzasadnionej niczym krytyki pod adresem niepokornych. Znamienne jednak, że nie padły konkretne argumenty, ale zdarte slogany o unijnej jedności, solidarności oraz wiele innych górnolotnych haseł, pustych niczym nadmuchany do granic możliwości balon niemieckiej pychy i buty.
Konflikt ten dotyka fundamentów wspólnoty międzynarodowej. Państwa jak te ze wschodniej Europy, które korzystają w dużym stopniu na finansowym wsparciu Zachodu, nie chcą słyszeć o solidarności tam, gdzie chodzi o uchodźców. Solidarność nie jest jednak ulicą jednokierunkową. To egoistyczne zachowanie ma potencjał, by rozsadzić całą wspólnotę
— grzmiał regionalny dziennik „Badische Neueste Nachrichten” z Karlsruhe, ubolewając, że państwa Europy Środkowo-Wschodniej nie zgadzają się z niemiecką propozycją wprowadzenia dodatkowych kwot migrantów.
W tym miejscu należałoby wskazać niemieckiemu komentatorowi, który najwyraźniej nieco się zapędził, kilka faktów. Po pierwsze kraje te nie tyle „korzystają na finansowym wsparciu Zachodu”, co płacą uczciwie składkę do unijnej kasy, aby móc korzystać z tych funduszy, na czym i tak zarabiają Niemcy, ponieważ gros z tych pieniędzy trafia właśnie tam tytułem zapłaty za technologie, czy kredyty.
Po drugie chciałoby się zapytać, o jakiej „solidarności” mówi? Przecież kanclerz Angela Merkel, sprowadzając do Niemiec muzułmańskich imigrantów nie pytała pozostałych członków wspólnoty, czy wyrażają zgodę na to, żeby później ci imigranci podróżowali po całej Europie. Jeżeli zatem ktoś wykazał się brakiem solidarności, to właśnie Niemcy i to one powinny samodzielnie rozwiązać problem, który same wywołały.
Po trzecie zaś, jeżeli już coś może rozsadzić wspólnotę od wewnątrz to z pewnością nie sprzeciw wobec narzucanych kwot migracyjnych, ale poroniona polityka multikulturalizmu, wyrosła wprost z lewackich ideologii. Ten proces w zasadzie już się rozpoczął i trwa dobrych kilka lat, a przejawia się w rosnącej liczbie obszarów, nad którymi władze Niemiec, czy Francji utraciły kontrolę, zwanych „strefami no-go”. Rządzą nimi muzułmańskie gangi i prawo szariatu, a policja nawet nie próbuje się do nich zapuszczać. O ile jednak w 2015 – 2017 roku światowa prasa dość szeroko informowała o ich istnieniu, obecnie nie mówi się o nich wcale, jakby zniknęły zupełnie z map i policyjnych statystyk. Tymczasem ich liczba wykazywała tendencję rosnącą wraz z napływem przybyszów.
Jak wynika z policyjnych raportów, cytowanych przez szwedzki dziennik „The Local” od grudnia 2015 roku do 2017 roku liczba tych obszarów w Szwecji zwiększyła się z 53 do 61. Obecnie odsetek muzułmańskich imigrantów w szwedzkim społeczeństwie szacuje się na około 20 procent. Przybyli oni do tego kraju z Syrii, Iraku, Iranu, Somalii, Turcji i Afganistanu.
Nie mniej napięta jest sytuacja we Francji, gdzie – jak donosił nie tak dawno „Nationalreview” są tuziny takich miejsc, „gdzie policja i żandarmeria nie może wymusić republikańskiego porządku, a nawet wejść do nich bez ryzkowania konfrontacji, granatów czy nawet fatalnych strzelanin”. W najtrudniejszej sytuacji wydaje się znajdować Seine-Saint-Denis, północno-wschodnie przedmieście Paryża, w którym jest największa we Francji koncentracja muzułmanów.
Seine-Saint-Denis jest podzielone na 40 dystryktów, z których co najmniej 36 to „strefy no-go”. Warto dodać że już w październiku 2011 roku 2200-stronicowy raport „Przedmieścia Republiki” ujawniał, że Seine-Saint-Denis oraz inne paryskie przedmieścia stają się „osobnymi społeczeństwami islamskimi, odciętymi od państwa francuskiego, w których prawo szariatu zastąpiło prawo francuskie. Zauważono w nim ponadto, że coraz więcej muzułmańskich imigrantów odrzuca francuskie wartości a zamiast nich zanurza się w radykalnym islamie.
Problem zaostrza postawa muzułmańskich imamów którzy promują społeczne odcięcie się muzułmańskich imigrantów na rzecz stworzenia niejako państwa w państwie: muzułmańskiej społeczności rządzącej się osobnymi prawami i niepodlegającej jurysdykcji władz centralnych, ale prawu szariatu.
Niektórzy komentatorzy mówią już o części „utraconych” na rzecz muzułmanów terytoriów.
W stolicy Belgii, Brukseli – jak informował Gatestone Institute już w 2011 roku - 20 proc. mieszkańców stanowili muzułmanie, a części miasta, które zamieszkiwali przekształciły się w „strefy no go”, do których służby mundurowe raczej się nie zapuszczają, aby nie paść ofiarą zmasowanego ataku.
Nie lepiej jest we Włoszech, gdzie w ciągu ostatnich lat drastycznie zwiększyła się liczba muzułmańskich migrantów, z którymi władze ewidentnie sobie nie radzą. W Holandii sąd nakazał rządowi opublikować „niepoprawną politycznie” listę 40 „stref no-go”. Problem z migrantami ma także Austria. Nieco mniej – Hiszpania, czy Portugalia.
Express.co.uk pisał w 2016 roku, że Europa posiada około tysiąca „stref no-go”. Od tego czasu minęły już trzy lata, a liczba imigrantów stale rośnie. Badający sprawy niemieckiego islamu i migracji naukowiec Ralph Ghadban wprost oskarżył multikulturalną ideologię o doprowadzenie do wzrostu władzy arabskich gangów rodzinnych, wskazując na istniejące w Berlinie „strefy no-go”.
Należy w tym miejscu przypomnieć, że to nikt inny jak tylko lewicowi politycy i ideolodzy starali się ukrywać przed opinią publiczną rzeczywisty charakter religijnej ideologii islamu, co skutkowało tym, iż bez większych oporów przyjmowano przybyszów, nie licząc się z ryzykiem, na jakie narażano w ten sposób obywateli. Co bystrzejsi, którzy dostrzegali zagrożenia i przed nimi ostrzegali, byli okrzykiwani mianem „islamofobów” i „rasistów”.
Zarówno Niemcy, jak i Francja doświadczają obecnie budowania niejako paralelnego społeczeństwa, które zapewne w przyszłości będzie chciało sięgnąć po władzę. Będzie usiłowało narzucić własne prawo, reguły postępowania czy hierarchię. O tym, że problem istnieje, powiedziała oficjalnie w 2018 roku kanclerz Niemiec Angela Merkel, wywołując tymi słowami niemałą burzę.
Jeżeli zatem coś jest w stanie rozsadzić od środka Unię Europejską, to muzułmańskie społeczności, które - jeżeli nic się nie zmieni - w ciągu jakichś pięćdziesięciu lat dojdą do władzy w największych krajach wspólnoty. Przewiduje się, że do 2050 roku w Europie ma być 75 mln muzułmańskich imigrantów, przy czym liczba ta może okazać się zaniżona, jeżeli weźmiemy pod uwagę przyspieszenie procesu przyjmowania migrantów oraz szybszy wzrost demograficzny ich społeczności. Zakrawa na paradoks, że niemieccy komentatorzy nie tylko że zdają się tego nie dostrzegać, ale przede wszystkim kierują uwagę swoich odbiorców na sztucznie wykreowany problem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/467643-jezeli-cos-rozsadzi-ue-to-multikulturalizm