Migracje, choć od wieków pełnią rolę swoistego wentyla bezpieczeństwa a w świecie globalnej gospodarki uzupełniają zasoby siły roboczej, to jednak niosą ze sobą odwieczne problemy ludzkie: doświadczenie krzywdy, nierówności, wyzysk, niepokój, zderzenie kultur, często nadzieję, ale i destabilizację. Zwłaszcza wtedy, gdy nie są roztropnie kontrolowane.
Pomagać na miejscu
Dziś już chyba wszyscy dostrzegają, jak błędna była decyzja kanclerz Angeli Merkel z września 2015 o otworzeniu granic dla nielegalnych migrantów. Tylko część z nich stanowili faktyczni uchodźcy. Coraz powszechniejszy jest też pogląd – konsekwentnie od kilku lat głoszony przez władze polskie – że pomoc dla uchodźców najskuteczniejsza jest, gdy dociera wtedy, gdy znajdują się jak najbliżej swojej ojczyzny.
Wzrasta też zrozumienie dla poglądu, że jeśli świat krajów wysoko rozwiniętych nie chce u siebie nieproszonych gości (tj. poza imigracjami regulowanymi), to my-bogaci Europejczycy powinniśmy jakoś pomóc krajom ubogim wejść na ścieżkę rozwoju. Bo, gdy mieszkańcy zacofanych regionów zobaczą jakąś nadzieję na trwałą poprawę losu u siebie, na miejscu, to i ciśnienie ruchu ku dostatniej północy zmaleje.
Ale jak?!
Jakie są najlepsze sposoby pomocy rozwojowej? Najlepsze, czyli takie, które pomagałyby wejść krajom ubogim na ścieżkę trwałego i w zasadzie samodzielnego rozwoju.
Mimo wielu dekad doświadczeń, co najmniej od czasu zainicjowania powojennej ONZ-etowskiej pomocy krajom tzw. Trzeciego Świata, rezultaty przeznaczenia miliardów na tę pomoc często pozostawiają bardzo wiele do życzenia.
Nie chodzi tylko o to, że pomoc zamiast do potrzebujących często trafia do rozmaitych lokalnych kacyków, watażków i powiązanych z nimi grup i grupek interesów. A gdy już rozdzielana jest uczciwie, to i tak nierzadko wywołuje skutki odwrotne od oczekiwanych. Na przykład, źle wpływa na lokalny rynek pracy, gdy miejscowi zatrudniani przy programach pomocowych opłacani są według stawek międzynarodowych.
Edukacja?
Przypomina się stara prawda, że dobrymi chęciami wybrukowane jest piekło. Najwyraźniej przedstawiciele dostatniego i oświeconego Zachodu nadal nie wiedzą, jak realizować skuteczną politykę rozwojową.
Gdzie nauki społeczne?
Badacze społeczni kwestię skutecznego wprowadzania krajów zacofanych na trajektorię rozwoju badają od dobrych kilkudziesięciu lat: ileż odbyto już konferencji, napisano książek i artykułów! Ileż grantów przyznano!
A jednak nadal brak czegoś, co choć trochę przypominałoby testowalną, praktycznie przydatną teorię społecznego rozwoju. Co z tego, że są liczne modele rozwoju, jeśli brak metody rozstrzygania, które z nich są naprawdę przydatne w danych warunkach. Wiecie skąd ta niewiedza? Oto nasza hipoteza.
Problem z fundamentem
Naszym zdaniem większość badaczy lęka się odważnie podjąć kwestię tego, co nazywamy fundamentem aksjologicznym, światopoglądowym. A bez jasnego określenia, na czym w warunkach XXI wieku polega dobre ludzkie życie, dobre społeczeństwo, nie wiadomo, jak wyznaczać cele rozwojowe. Nie wiadomo, jak naprawdę skutecznie pomagać krajom znajdującym się w potrzebie.
Żadne „unowocześnienia” w postaci swobody aborcji, eutanazji oraz wyboru nowego dżenderu (próbuje się to nierzadko narzucać jako warunek pomocy rozwojowej) nie zastąpią fundamentu wartości uniwersalnych – czyli tego, co chroni nie tylko godność osoby ludzkiej, ale zarazem ocala społeczeństwo jako wspólnotę.
Katarzyna i Andrzej Zybertowiczowie
Tekst ukazał się w tygodniku „Sieci” nr 39/2019.*
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/466943-pomoc-po-omacku
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.