O tych durnych spotach, jakie pojawiły się w sieci w ramach akcji „Nie świruj, idź na wybory” powiedziano wiele - podpisuję się pod większością krytycznych komentarzy i wniosków. Nie jestem przesadnym zwolennikiem oburzania się na każdy tego rodzaju przejaw głupstwa (łatwo tu założyć gorset źle rozumianej politycznej poprawności, o czym za chwilę), niemniej jednak sprawa powinna być przedmiotem większej refleksji.
Być może przy okazji dość rytualnej dyskusji wokół tych klipów uda się powiedzieć dwa zdania więcej - także w kwestii języka, jakiego używamy w kampanii wyborczej. W trakcie debat, ale i w komentarzach dziennikarzy często, zbyt często wraca argument o „wariactwie” tego czy innego polityka, konieczność „wysyłania do psychiatryka” albo opowieści o „zaburzeniach osobowości”. Terminy medyczne, zapewne bez złej woli, używane są w kategoriach pałki publicystycznej, ale najbardziej dostają nią nie przeciwnicy czy adwersarze, a osoby naprawdę chore (i ich rodziny), realnie zmagające się ze swoją trudną codziennością. Kto ma wśród bliskich choćby namiastkę tego problemu, ten wie, o czym mowa.
Do języka jakoś jednak przywykliśmy, zbyt szybko oswoiliśmy go, uznając, że przecież to tylko taka metafora, co złego to nie my, nie mieliśmy na myśli niczego niewłaściwego, a chorych wspieramy w ramach jednej czy drugiej fundacji. Spoty - zwłaszcza ten ponury z Wojciechem Pszoniakiem - przenoszą jednak tę dyskusję na poziom wyżej, bo aktor (skądinąd rewelacyjny) idzie dalej, i za językową wrzutką („nie świruj”) parodiuje osobę chorą psychicznie.
Zaczepiłem wczoraj w tej sprawie Adama Bodnara, Rzecznika Praw Obywatelskich, który obiecał, że zajmie niebawem stanowisko. Bodnar odesłał zresztą do ciekawego, choć dość pobieżnego raportu przygotowanego w biurze RPO, który pokazuje, że problem jest zarówno w mediach liberalnych, jak i tych kojarzonych z prawicą.
Jestem przekonany, że ciężką przesadą jest uważać, że Pszoniak czy inne osoby występujące w klipie świadomie kpili z ciężko chorych Polaków. Niemniej jednak brak złej woli niestety nie wyklucza złych skutków, a te tutaj są bezdyskusyjne. Z pewnością pojawią się i takie głosy, które zwrócą uwagę na jakąś formę opresji związaną z polityczną poprawnością (także tą językową). Rozumiem konwencję ostrych żartów, a nawet to, że czasem można pośmiać się także z tematów kompletnie niezabawnych, ale jednak co jest akceptowalne dla późnonocnych i knajackich dyskusji w knajpach, nie może być jednak promowane w debacie publicznej. A tak zachowały się wczoraj na przykład „Fakty TVN”, widząc w całej akcji wyłącznie „zabawne filmy”.
I tutaj dochodzimy do wymiaru politycznego tego rodzaju historii. Nie udawajmy Greka, że wydźwięk jest czy miał być inny: chodziło o proste skojarzenie, że oto my, po stronie liberalno-lewicowej, demokratycznej, wiemy, jaka jest stawka tych wyborów. I że wiemy, kogo trzeba zatrzymać, nawet jeśli to nie zostało dopowiedziane wprost. Takie klipy i występy jak ten pana Pszoniaka, wsparte zachwytem TVN czy Tomasza Lisa, są tylko kolejnymi dowodami na fatalne zauroczenie części środowisk opozycyjnych (politycznych) celebrytami i radykałami, którzy świetnie czują się w szczelnych bańkach przekonania o słuszności przekonań i konieczności walki o demokrację z faszystami. Dopóki po stronie polityków nie nastąpi jednoznaczne zerwanie z tego rodzaju zachowaniami, nie ma mowy o jakimś szerszym - choćby na poziomie mentalnym - otwarciu się na Polskę powiatową i jej wyborców. A to przecież klucz do odsunięcia PiS od władzy.
Nie jest też wcale tak, że i prawica w Polsce jest wolna od tego rodzaju braku instynktu samozachowawczego. Kampanijne wsparcie ministra sprawiedliwości dla zwykłego internetowego trolla (domagającego się ostatnio czyszczenia ulic z osób LGBT, szkoda promować nazwiska tego dżentelmena) czy bezpardonowe słowne ataki (w Sejmie, jak słowa poseł Pawłowicz o „chorych seksualnie”) na wspomnianego wcześniej Bodnara (którego działalność sam oceniam krytycznie, poniżej wywiad, który polecam) również nie powinny mieć miejsca, bo - delikatnie mówiąc - nie przyczyniają się do choćby elementarnego poziomu budowy wspólnej przestrzeni publicznej. Gorączka kampanijna swoją drogą, ale mam wrażenie, że zimny prysznic przed wejściem do studia, parlamentu albo choćby przed zalogowaniem się na Twittera, przydałby się wielu politykom i publicystom, niezależnie od barw i sympatii.
Wracając do głównej myśli tego tekstu: byłoby naprawdę dobrze, gdybyśmy o zaburzeniach zdrowia psychicznego rozmawiali w kampanii wyborczej wyłącznie z powodu dyskusji o problemach z dostępnością do adekwatnej służby zdrowia - także w tym segmencie. Wszystkim nam przydałoby się więcej wrażliwości.
ZOBACZ TAKŻE MAGAZYN BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/464527-spoty-pszoniaka-et-consortes-maja-przynajmniej-dwa-wymiary