Jeśli Mazowiecki „był samodzielnym dysponentem władzy”, kto miał władzę nad wojskiem, esbecją, milicją, agenturą i ogromną siecią ich wpływów?
Nic bardziej kuriozalnego nie można było w ostatnim tygodniu (a może podczas całych wakacji) przeczytać. Oto „współpracownicy” Tadeusza Mazowieckiego, choć zgłosili się też kibice oraz notoryczni podpisywacze czegokolwiek, zaapelowali, żeby „powiedzieć dość”. Jeśli bowiem nie powie się dość, wszyscy będą mieli wszystkiego dość. Mówią więc dość m.in. Bronisław Komorowski, Leszek Balcerowicz z żoną Ewą, Iwo Byczewski z żoną Anną Nehrebecką, Izabela Cywińska, Jan Dworak, Władysław Frasyniuk, Andrzej Friszke, Konstanty Gebert, Aleksander Hall, Ireneusz Krzemiński, Waldemar Kuczyński, Roman Kuźniar, Małgorzata Niezabitowska, Janusz Onyszkiewicz, Ernest Skalski, Jerzy Stępień, Hanna Suchocka, Marcin Święcicki czy Jan Widacki. Mówiąc dość, jednocześnie „dościowcy” stawiają pomnik Tadeuszowi Mazowieckiemu, premierowi od 12 września 1989 r. do 12 stycznia 1991 r., żeby było się o co oprzeć. Tamten rząd to spiż nad spiże, a właściwie to diament, a nawet świeżo odkryty, supertwardy cyklokarbon.
Akurat 30 lat temu (24 sierpnia 1989 r.) Sejm powierzył Tadeuszowi Mazowieckiemu misję tworzenia rządu, więc apel „dościowców” jest rocznicowy. A jak już powierzył, to obdarowany „od podstaw zbudował rząd jako fundament demokratycznej władzy”. Zapewne chodzi o wzór na wieczne czasy, czyli nawet po tym, jak za jakieś 4,5 mld lat Ziemia przestanie istnieć w obecnej formie. Chyba nieprzypadkowo „dościowcy” jako jedną z najważniejszych cech premiera Mazowieckiego wymieniają to, że „koalicyjność traktował poważnie”. A chodzi o nie byle jakich koalicjantów, bo Polską Zjednoczoną Partię Robotniczą, Zjednoczone Stronnictwo Ludowe i Stronnictwo Demokratyczne. I nawet z takimi koalicjantami „był samodzielnym dysponentem władzy państwowej”.
Ale jeśli Tadeusz Mazowiecki „był samodzielnym dysponentem”, to istnieje pewien drobny kłopot. Kto był bowiem wtedy samodzielnym dysponentem władzy nad wojskiem, esbecją, milicją, agenturą i ogromną, wszechobejmującą siecią ich wpływów, także w biznesie, bankach, mediach, nauce i kulturze. Z dokumentów i faktów wynikałoby, że dysponentami byli jednak bardzo zasłużeni i sprawdzeni w Moskwie towarzysze generałowie Wojciech Jaruzelski (od 19 lipca 1989 r. prezydent PRL, a potem RP), Czesław Kiszczak (szef MSW), Florian Siwicki (szef MON). A poza nimi równie zasłużeni i zaufani gen. Henryk Dankowski i płk Jerzy Karpacz (szefowie Służby Bezpieczeństwa; ten ostatni do 11 maja 1990 r.), generałowie Władysław Pożoga i Zdzisław Sarewicz (szefowie wywiadu i kontrwywiadu esbecji), gen. Edmund Buła (szef Wojskowej Służby Wewnętrznej, czyli bezpieki w armii). I to ci towarzysze decydowali najpierw o skopiowaniu wszelkich wartościowych akt i przesłaniu ich sowieckim towarzyszom, a potem niszczeniu tego, co chcieli, prywatyzowaniu akt, żeby mieć „kompromaty”, szantażowaniu najbardziej wartościowej agentury i posługiwaniu się nią do zachowania wpływów. A warto przypomnieć, że agentura miała poczesne miejsce w rządzie po stronie „solidarnościowej”.
Cały peerelowski, sowiecki, esbecki i agenturalny bagaż „dościowcom” nie przeszkadzał, bo przecież demokracja wtedy kwitła. A dopiero „od przejęcia władzy przez Prawo i Sprawiedliwość dzieją się w Polsce rzeczy budzące głęboki niepokój”. Wprawdzie formalnie PiS rządzi „zgodnie z udzielonym przez wyborców mandatem”, jednak robi to „nadużywając i łamiąc Konstytucję”. W efekcie „od czterech lat państwo prawa, oparte na równorzędności i podziale władz zastępowane jest władzą w rękach Jarosława Kaczyńskiego” i „obezwładniane są mechanizmy demokracji”. Te wszystkie zbrodnie przeciw demokracji osłania „propaganda przypominająca najgorsze czasy komunistycznego bezprawia”. Co innego w drugiej połowie 1989 r. czy w pierwszej połowie 1990 r.
Tak się składa, że o kwitnącej demokracji z udziałem Jaruzelskiego, Kiszczaka, Siwickiego, Dankowskiego, Karpacza, Pożogi, Sarewicza i Buły rozmawiałem z kilkoma ważnymi uczestnikami tamtych wydarzeń, m.in. z ówczesnym podsekretarzem w MSW, a potem ministrem spraw wewnętrznych i krótko szefem Urzędu Ochrony Państwa Krzysztofem Kozłowskim (ważną moją rozmowę z nim pod koniec lat 90. opublikował tygodnik „Wprost”, gdzie wtedy pracowałem). I Krzysztof Kozłowski opowiadał, jak po najważniejszych wtedy urzędach i instytucjach państwa swobodnie poruszali się nie tylko ludzie służb PRL (mający specjalne przepustki), ale też cały tabun sowieckich towarzyszy (też mających specjalne przepustki, i to najwyższego uprzywilejowania). Mało tego, ci sowieccy towarzysze mieli własny system łączności: specjalne kable biegły do ambasady ZSRS oraz tajnych lokali sowieckich służb w Warszawie. Na pytanie, dlaczego z tym od razu nie skończono, minister Kozłowski odpowiadał, że bano się powstania esbeckiej konspiracji, która wzmocniona przez „radzieckich” mogłaby być groźna dla państwa. Degrengolada funkcjonująca praktycznie do końca 1990 r. najwidoczniej groźna nie była.
„Dościowcy” zdają się kompletnie nie pamiętać o swobodnym hasaniu bezpieki i „radzieckich” po urzędach i instytucjach ówczesnego państwa, bo to niezbyt chlubny rozdział w ich życiorysach. I tego, że to państwo było atrapą, pełną wielkich dziur. Najważniejsze, że mają dobre samopoczucie. I ono pozwala im bredzić, że rządy PiS „trzeba przerwać”, póki ten reżim „nie dosięgnie mechanizmu wyborów, także zmieniając je w fikcję”. Wtedy bowiem „zatoczymy krąg i wrócimy do państwa z kierowniczą rolą jednej partii”. Czyli de facto do tego, co sami firmowali w latach 1989-1990, a co było schowane za atrapą, i co miało negatywny, a wręcz patologiczny wpływ na rozwój oraz stan Polski w następnych prawie trzech dekadach. Z tego punktu widzenia „dościowcy” byli utrwalaczami PRL w III RP, a nie jej burzycielami.
Teraz „dościowcy” czują w sobie prawo moralne, żeby przestrzegać, ostrzegać i straszyć, bo „nadejszła” (jak mawiał Kazimierz Pawlak) „przełomowa chwila dla Ojczyzny! Komu jej los nie jest obojętny, komu nie obojętne, czy jego dzieci będą żyły w pokoju i wolności, ten powinien głosować 13 października. O to apelujemy, w dniu, gdy Sejm powierzył Tadeuszowi Mazowieckiemu misję tworzenia pierwszego rządu bez kierowniczej roli partii”. Czyli Jaruzelski nie był prezydentem, a Kiszczak, Siwicki, Dankowski, Karpacz, Pożoga, Sarewicz, Buła i tabuny bezpieczniaków oraz „radzieckich” nie robili, co chcieli. Ładna bajeczka, tylko nieprawdziwa. Gdy „dościwocy” nadymają się, żeby nie brać „na sumienia tego, co może się stać, gdy PiS dostanie na kolejne lata możliwość niszczenia demokratycznego państwa” i odsunąć „ich od władzy”, traktują Polaków jak stado baranów, jeśli nie bez rozumu, to przynajmniej bez pamięci.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/460723-wspolpracownicy-tadeusza-mazowieckiego-wciaz-wierza-w-bajki