Jedną z ważniejszych przesłanek przy ocenie kondycji poszczególnych ugrupowań (obok sondaży, jakości kampanii, pomysłów, programów, determinacji, etc.) na pierwszym okrążeniu kampanii wyborczej jest skład list wyborczych. Urodzone w mniejszych lub większych bólach nazwiska na listach są bowiem papierkiem lakmusowym tego, w jakim miejscu znajduje się dana partia, jakie priorytety ma przed sobą, jakie naprawdę jej liderzy stawiają zadania do wykonania.
Widać wyraźnie, że Prawo i Sprawiedliwość nie zaniedbało tego obszaru, wystawiając naprawdę mocnych polityków, a określenie Jarosława Gowina o „listach śmierci” (w nawiązaniu do mundialowych grup śmierci skupiających faworytów) ma spore oparcie w faktach.
Punktem wyjścia jest naprawdę duża wewnętrzna konkurencja, polegająca na popularnym wśród polityków powiedzeniu: „Mamy trzy rodzaje wrogów: wróg startujący z innej partii, wróg śmiertelny i kolega z listy partyjnej”. Mówiąc wprost: chodzi o to, by każdy (albo niemal każdy) z kandydatów na liście wierzył w możliwość przeskoczenia kolegi z lepszym miejscem na liście i zdobycia mandatu, a co za tym idzie - zasuwał w kampanii za trzech. Nie miejsce to, by analizować listy PiS okręg po okręgu, ale nawet pierwszy z brzegu, warszawski przykład pokazuje, jak wielu jest chętnych (z realnymi szansami) na kilka „biorących” miejsc. Efektem takiej układanki wyborczej ma być świetny wynik całej listy w danym okręgu, co może przełożyć się na kolejne - dodatkowe - mandaty.
Obóz Zjednoczonej Prawicy dość gładko, bez większych napięć przeszedł również przez okres dogadywania się między partnerami politycznymi. Często zapominamy, że przecież na listy PiS składają się nie tylko działacze tej partii, ale również Solidarnej Polski i Porozumienia. Mniejsi koalicjanci - Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin - poza nielicznymi wyjątkami sprawnie dogadali się, bez zgrzytów i wzajemnych zagrań nie fair. A przecież w polityce nie jest o to łatwo. Trochę zamieszania przy procesie formowania list przynieśli działacze Kukiz‘15, pukając do Nowogrodzkiej z pytaniem o mniej lub bardziej biorące miejsca (niektórzy nawet je dostali), niemniej jednak cały przebieg nie miał jakichś krytycznych momentów. Jest kilka zaskoczeń (jak kiepskie miejsce dla Adama Andruszkiewicza, nominacja Krzysztofa Mazura do Senatu), ale przy maksymalizacji zysków, czyli ostrości wewnętrznej rywalizacji kierownictwu PiS udało się utrzymać stabilizację, jeśli chodzi o wpływy poszczególnych środowisk i frakcji. I znów - nie zawsze był to proces tak płynny jak w tym roku.
Gdy w maszynie Prawa i Sprawiedliwości szlifowane są ostatnie szczegóły i trybiki, Grzegorz Schetyna zaprezentował listy zaskakująco dużego chaosu. Rozumiem, że lider Platformy Obywatelskiej chciał pokazać sojusz PO-KO jako umiejętną grę skrzydłami (w tym tymi ideowymi), ale gdy na jednej scenie pokazują się Barbara Nowacka i Paweł Kowal, to zaczyna zgrzytać to i potencjalnym wyborcom konserwatywnym, i tym, którzy chcieliby wybrać 13 października polityków lewicowych. Kłania się tutaj przerobiony już, jak się wydawało, przykład Koalicji Europejskiej z majowych wyborów.
Nawiasem mówiąc obecność byłych założycieli i polityków ugrupowania Polska Jest Najważniejsza (poza Adamem Bielanem) jest najlepszym potwierdzeniem tezy o fiasku pomysłu Schetyny. Rację miał tutaj Michał Karnowski. , pisząc, że byli pisowcy są dla Platformy cenniejsi niż aktywiści, którzy wypruwali sobie żyły na marszach KOD i innych manifestacjach. Zapowiadana obywatelskość list PO-KO przegrała ze zwykłymi rozgrywkami partyjnymi (co pokazał przykład Radomira Szumełdy z pomorskiego KOD), otwarcie na samorządowców z codziennymi interesami lokalnych polityków (tutaj jaskrawym przykładem jest Tadeusz Ferenc z Rzeszowa), wreszcie - deklaracja pójścia szeroką ławą z priorytetami poszczególnych partii (PSL, SLD). Celnie podsumował to nieco rozżalony Jan Śpiewak, wskazując, że z wielkich haseł walki z dyktaturą nie zostało wiele, a sprawy idą do przodu jak gdyby nigdy nic.
Mało tego, wydaje się, że Grzegorz Schetyna przespał cztery lata nawet w kontekście wzmacniania (personalnego) samej Platformy. Sięganie po działaczy dawnego PJN, Nowoczesnej czy Inicjatywy Polskiej to ruch wymuszony, okraszony wielką dozą bezradności politycznej. Rezygnacja Krzysztofa Brejzy, lansowanego na pierwszego odnowiciela PO, z wyborów do Sejmu na rzecz Senatu (kosztem Tadeusza Zwiefki…) wygląda co najmniej dziwnie, a już na pewno demobilizująco dla i tak topniejących morale wśród sympatyków Platformy. Wreszcie niskie, wręcz upokarzające miejsca na listach wyborczych dla takich polityków jak Bogusław Sonik czy rezygnacja z takich posłów jak Marek Biernacki - nie służy to samej partii. Nic dziwnego, że zbierając wszystkie te argumenty, coraz częściej słychać o tym, że Schetyna wybiera ścieżkę czekania na rok 2023 i takiego okopania się, by nie można było go usunąć z fotela szefa PO jesienią tego roku. Ale nawet w tym kontekście zaprezentowane listy są zbyt chaotyczne, pozbawione choćby elementarnej spójności, a dodatkowo obarczone dziwnymi kandydaturami w stylu Klaudii Jachiry.
Na tle list Koalicji Obywatelskiej i coraz większego poczucia rezygnacji wśród działaczy Platformy, bardziej sensownie, poważnie i o większej politycznej wadze zaczynają wyglądać listy komitetu PSL-Koalicja Polska. Ludowcy w dużej mierze stawiają na lokalnych polityków - byłych i obecnych wójtów, burmistrzów, radnych, marszałków, starostów. Każdy z nich indywidualnie nie jest wielką figurą na politycznej szachownicy, ale każdy też dowiezie liście PSL (a przynajmniej takie są oczekiwania) po dwa, trzy, czasem osiem tysięcy głosów. A to z kolei, nawet jeśli nie przyczyni się do zdobycia mandatu przez samego zainteresowanego, może przełożyć się na kluczowe dla przekroczenia progu wyborczego liczby głosów.
Tam, gdzie PSL nie ma popularnych (choćby w skali miejscowości, gminy czy powiatu) działaczy, głosy na wagę złota przynieść mają politycy Kukiz‘15, Unii Europejskich Demokratów czy takie wolne elektrony jak wspomniany już wcześniej Marek Biernacki. Nie wiem, czy postawiona diagnoza i zastosowanie leczenie wystarczy, by ludowcy wczołgali się przez próg wyborczy do parlamentu (realna jest w PSL obawa co do tego, że partia, która wylatuje z Sejmu, rzadko do niego wraca), ale przynajmniej koncepcja ta ma ręce i nogi, jest jasna i przejrzysta. Inna sprawa, czy wszystko to wystarczy, by odwrócić niekorzystną tendencję odpływu elektoratu z PSL do PiS, co najbardziej dobitnie pokazały wybory europejskie. Ale Kosiniak-Kamysz i lokalni baronowie PSL wykazali się chociaż elementarnym sprytem - przynajmniej w teorii.
Taki jest stan wyjściowy. Tak czy inaczej, wydaje się (biorąc także dość zagadkowe listy lewicy, łączące starych towarzyszy i baronów z młodymi wilkami z Razem), że demokracja w Polsce ma się bardzo dobrze. Wszystkie ugrupowania i koalicje - w tym te opozycyjne - działają na ustalonych i znanych zasadach, a patetyczne i emocjonalne wzmożenia o „najważniejszych wyborach w III RP” i potrzebie pospolitego ruszenia i „przywrócenia demokracji” mają się nijak do realiów, gdzie po prostu posłowie i kandydaci na tychże przekonują do siebie wyborców - dokładnie tak jak cztery lata temu. Ale to chyba całkiem optymistyczny wniosek.
ZOBACZ TAKŻE MAGAZYN BEZ SPINY:
-
Polecamy „wSklepiku.pl”: „Pilnujmy Polski” - Jacek Karnowski, Michał Karnowski.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/460077-listy-smierci-pis-chaosu-po-ko-nadziei-psl-k15