Jeśli służby dobrze oszacowały frekwencję na katowickiej defiladzie wojskowej, to zaczynamy mówić o liczbach oscylujących wokół poziomu 200 tysięcy osób. Nie ma wydarzenia - może poza szczytem pielgrzymkowym na Jasnej Górze -, które gromadziłoby tak wiele osób, a przy tym w tak wyraźny i jednoznacznie pozytywny sposób byłoby odbierane przez mieszkańców. Widzieliśmy to przez lata w Warszawie, a tegoroczne obchody potwierdziły również na Śląsku.
Myślę, że warto zastanowić się nie tylko nad fenomenem takich atrakcji jak pokaz sprzętu wojskowego czy przemarsz żołnierzy, ale także nad społecznym (a także i politycznym) wymiarem „decentralizacji” takich form obchodów. Myślę, że zjawisko to ma przynajmniej kilka pól, na których przynosi pożądane i pozytywne efekty.
Po pierwsze, jest to naturalny i oczekiwany sygnał, świadczący o tym, że Polska nie zaczyna się i nie kończy w stolicy. Owszem - to w Warszawie toczy się codzienne życie polityczne, to w tym mieście organizowane są wszelakie marsze i manifestacje, jeśli trzeba przebić się ze swoimi postulatami i żądaniami, to tutaj wreszcie mieszka najwięcej osób i jest to miasto z dużą liczbą ważnych urzędów i instytucji.
Wszystko to prawda. Niemniej jednak życie jest również (a często przede wszystkim) gdzie indziej. Potwierdzają to nie tylko mapki z wynikami wyborów, na których Warszawa jest jednym z ostatnich szańców, w których obóz liberalno-lewicowy utrzymuje wyraźną przewagę. Wielkopolska, Śląsk, Pomorze, Podkarpacie, Lubelszczyzna, Małopolska, Podlasie i szereg innych regionów kraju przy okazji obchodów, rocznic i uroczystości są - siłą rzeczy - wypchnięci nieco na drugi plan. Przeniesienie takich wydarzeń jak defilada niejako „wciąga” inne miasta (a przede wszystkim ich mieszkańców) do uroczystości państwowych, pozwala poczuć się jako współgospodarze nie tylko w małej, ale i tej większej ojczyźnie.
To tym bardziej ważne, jeśli wziąć pod uwagę polityczne znaczenie ruchów autonomicznych (jak RAŚ na Śląsku) czy tendencji sugerujących jakąś formę (absurdalnego) podziału na linii rząd - samorząd. Oto, sugerują niektórzy, mamy tutaj wolne miasto X, które nie podda się centrali i będzie prowadzić osobną politykę, na złość i na przekór ekipie z Warszawy. Bzdurna to propozycja, ale jakoś tam chwytliwa, niemniej jednak defilada poza stolicą w pewnym stopniu obniża temperaturę tego sporu.
Po drugie, tego rodzaju decyzje „decentralizujące” państwo (choćby w wymiarze symbolicznym) niosą za sobą również konkretne efekty polityczne i nie ma co udawać, że tak nie jest. Premier Mateusz Morawiecki mógł pokazać się mieszkańcom Śląska nie tylko jako szef rządu, ale i jako lider listy wyborczej Prawa i Sprawiedliwości. Może to co prawda zgrzytać, jeśli chodzi o estetykę polityczną, ale nawet abstrahując od tej czy innej kampanii, przenoszenie obchodów 15 sierpnia do innych miast ma pewien atut natury politycznej.
To zaproszenie, a w zasadzie wciągnięcie do politycznego tańca prezydentów miast (a także mieszkańców), którym nie po drodze z obozem Prawa i Sprawiedliwości. Zorganizowanie takiej defilady w Katowicach nie sprawi oczywiście, że od czwartku Śląsk pokochał PiS i partia ta wykręci w tym regionie wyniki jak na Podkarpaciu. Tak to, rzecz jasna, nie działa, niemniej jednak te symboliczne sygnały jakoś tam doceniające inne regiony mogą być swoistym „zmiękczaczem” tamtejszej opinii publicznej. Nawet jeśli nie zgadza się z urzędującym prezydentem, premierem czy ministrem obrony narodowej, nawet jeśli nie trawi się tej ekipy na żadnym polu, to przecież taka defilada jest po prostu dużym honorem, w najgorszym razie - niezłą atrakcją. Jeśli poprawić jeszcze komunikację (PKP, autobusy), która musi działać na najwyższym poziomie profesjonalizmu przy takiej frekwencji, sukces święta jest absolutnie gwarantowany.
I dlatego uważam, że kolejna decyzja „decentralizacyjna”, jeśli chodzi o 15 sierpnia, powinna dotyczyć Gdańska albo Łodzi. Nawet mieszkańcy, którzy w wyborach jednoznacznie opowiadają się za miejscowymi układami (czym pokazują żółtą kartkę rządowi) byliby usatysfakcjonowani. A i lokalni włodarze bardziej (prezydent Krupa w Katowicach) czy mniej chętnie (prezydent Dulkiewicz w Gdańsku) wzięliby udział w tego rodzaju uroczystościach. Na poziomie politycznym - jeśli nie mat, to przynajmniej niezły szach. A i dodatkowy efekt bardzo korzystny: skoro wspólnoty nie da się budować oddolnie, bo napięcia zbyt duże, spróbujmy w ten sposób - w czwartek w Katowicach nikt nie pytał, czy wśród 200 tysięcy obserwatorów defilady jest więcej wyborców PiS, Platformy czy lewicy. Niemal wszyscy byli jednak zachwyceni i dumni z Polski. Czy to naprawdę tak mało, że nie warto tego docenić?
ZOBACZ TAKŻE MAGAZYN BEZ SPINY:
-
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/459523-decentralizacja-defilad-to-doskonaly-pomysl-na-wielu-polach