Jeśli każdy może z każdym, wszystko zamienia w rozrywkę, a politycy niczym się nie różnią od uczestników takich wydarzeń jak „Big Brother”.
Każdy może z każdym, a właściwie prawie każdy – to wniosek z polskiej praktyki politycznej. Antysystemowy Paweł Kukiz może z Polskim Stronnictwem Ludowym, czyli najbardziej systemową z partii III RP, która jest rekordzistką kraju, gdy chodzi o sprawowanie władzy (14 lat), czyli betonowym fundamentem systemu. Ale zanim Kukiz stał się rzecznikiem PSL jako siły antysystemowej i nadziei w walce z systemem, mógł także z Prawem i Sprawiedliwością, Platformą Obywatelską, a nawet z Sojuszem Lewicy Demokratycznej. Adrian Zandberg może ze „starymi komuchami”, którzy wcześniej go wyłącznie brzydzili. Podobnie jak Robert Biedroń, który nie chciał mieć nic wspólnego z postkomunistyczną lewicą, w której wcześniej był, podobnie jak Krzysztof Gawkowski. Ale byli po to, żeby potem radykalnie nie być.
Politycy z uśmiechem na ustach robią wyborców w bambuko, przekonując, że to, co jeszcze kilka miesięcy temu było niedorzecznością, teraz jest szczytem racjonalności i konsekwencji. Manewry dotyczące tego, że każdy może z każdym, przeprowadzono w Polsce w związku z wyborami europejskimi. Ale filozofia każdego z każdym jest politycznym absurdem. Po to są różne partie i różne oferty, żeby był wybór między konkurencyjnymi wizjami i programami. Jeśli każdy może z każdym, wybór staje się fikcją. A formalne różnice miedzy partiami wyglądają na teatr lub celową ustawkę. Tyle że wtedy kpi się z wyborców szczególnie perfidnie, gdyż najpierw żąda się od nich zaangażowania emocji, woli, sumienia i morale po stronie konkretnej partii, a potem obwieszcza, że to nie ma żadnego znaczenia. Albo że to tylko taka zabawa.
To, że każdy może z każdym wynika przede wszystkim ze słabości większości partii. Bojąc się przegranej, zawierają one kompletnie egzotyczne sojusze, nie przejmując się tym, że robią wyborców w konia. Ale wtedy programowe propozycje zamieniają się w eklektyczne zlepki bez ładu i składu. A nawet jest gorzej, bowiem koalicyjna ekwilibrystyka powoduje, że nie mają sensu klasyczne podziały ideowe i traci sens tworzenie jakichkolwiek programów. To wszystko pada ofiarą jednoczenia się ze strachu albo dla ocalenia paru stołków. Przecież np. Kukiz ‘15 może mieć w przyszłym Sejmie zaledwie 1-2 mandaty. Czy dla takiego „uzysku” warto ludziom rozpłaszczać zwoje mózgowe? Ludziom, którzy się zaangażowali, coś poświęcili, którym na czymś zależało.
Perspektywa, że każdy może z każdym nie tylko ogranicza wybór, ale czyni też kabaret z ideowej tożsamości czy przywiązania do konkretnych poglądów. Ktoś wierny swoim wyborom ideowym jest przez łączących się polityków traktowany jak idiota. Trudno się więc dziwić, że wielu może nie chcieć pójść głosować. A sami politycy umacniają przekonanie obywateli, że powaga i zaangażowanie nie mają żadnego sensu. Że nie da się polityków traktować serio, skoro mogą wywinąć każdy numer i nawet nie chce im się tego wyjaśniać. Przeciwnie, oczekują, że wyborcy będą skręcać razem z nimi, choćby od częstego skręcania dostawali wymiotów.
Jeśli każdy może z każdym, triumfuje postpolityka, wszystko zamienia w rozrywkę, a politycy niczym się nie różnią nie tylko od uczestników widowisk estradowych, ale nawet takich wydarzeń jak „Big Brother”. Pozostają małpy i małpiarnia. Tylko dla polityki, ale przede wszystkim dla państwa to jest zabójcze, bowiem radykalnie obniża jakość debaty publicznej. Niezależnie od poglądów i wiedzy ludzie nie zasługują na traktowanie ich jak gawiedzi, która połknie każdy kit, byleby spektakl trwał. I niech potem politycy nie narzekają, że obywatele nie mają do nich szacunku.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/458915-kukiz-umocnil-przekonanie-wyborcow-ze-kazdy-moze-z-kazdym