Słowa są niewiarygodne albo po prostu puste, gdy nie ma woli zadośćuczynienia. A tej woli w Niemczech nie ma.
Miły pan Heiko Maas, socjaldemokratyczny minister spraw zagranicznych Niemiec, najpewniej szczerze dostrzega ogrom niemieckich (nie jakichś nazistowskich, a właśnie niemieckich) zbrodni na Polakach, w tym na mieszkańcach Warszawy. I szczerze przejmuje się moralną odpowiedzialnością za te zbrodnie. Tylko czy owa szczerość i przejęcie mają jakieś głębsze znaczenie poza tym, że są jakimś dowodem przyzwoitości? Twierdzę, że nie mają żadnego znaczenia. Tym bardziej że to samo, co Heiko Maas mówił 1 sierpnia 1994 r. (w 50. rocznicę Powstania Warszawskiego) w Warszawie ówczesny prezydent Niemiec Roman Herzog. I mówili kolejni prezydenci Niemiec. Mówili.
To naprawdę ładnie brzmi, gdy Heiko Maas mówi, że „Niemcy poczuwają się moralnie do swojej odpowiedzialności za II wojnę światową i do tego, co wyrządziła ta wojna Polsce, (…) Jak straszne było to dzieło, nie jest nigdzie tak widoczne jak tutaj, w dzielnicy Wola (…) tutaj niemieccy okupanci dokonali szczególnie okrutnej rzezi niewinnych ludzi”. Słusznie prawi Heiko Maas, że „ta odpowiedzialność Niemiec nie dotyczy tylko Warszawy. Także w innych częściach kraju zburzono miasta i zrównano z zmienią całe wsie. Wypędzono ludność by stworzyć tzw. przestrzeń życiową dla Niemców”. I przyznaje, że chodziło o to, „by unicestwić wszystko, co składa się na polską tożsamość”. Dlatego szef MSZ Niemiec poczuwa się do tego, by „prosić rodziny zabitych i rannych, prosić naród polski o przebaczenie; wstyd mi za to, co Niemcy, działając w imieniu Niemiec wyrządzili Polsce. Wstyd mi też, że wina ta po wojnie była zbyt długo przemilczana”.
Heiko Maas raczył wspomnieć, że „my [Niemcy] 20 lipca upamiętnialiśmy niemiecki ruch oporu. Kiedy pomyślę, jak nieliczna to była grupa i ilu ludzi przeciwstawiło się Hitlerowi w Warszawie, to wydaje mi się, że jest to fakt, który w Niemczech powinien znaleźć się w ogólnej świadomości”. I tu już robi się niemiło. Spiskowcy przeciw Hitlerowi nie mieli specjalnej litości dla Polaków i innych podbitych narodów. Czuli się wciąż nadludźmi i Polakami gardzili. Organizując zamach na Hitlera chcieli uratować Niemcy i bez wodza zawrzeć pokój z Zachodem. Ale nie byłyby to Niemcy wykazujące zrozumienie dla takich narodów jak Polacy. I spiskowcy jako zwycięzcy nie zamierzali rozliczać zbrodni na Polakach, w których przecież uczestniczyli. Dla Polaków byli takimi samymi zbrodniarzami, choć niektórzy mieli dużo lepsze pochodzenie od plebejusza Adolfa. Co nie miało żadnego znaczenia, a nawet było bardziej obciążające, bo ci dobrze urodzeni mogliby być bardziej ludźmi, a nie bestiami.
Już 4 września 1939 r. „bohaterski” Claus von Stauffenberg tak pisał z frontu do żony Niny o Polakach: „Miejscowa ludność to niewiarygodny motłoch, bardzo dużo Żydów i mieszańców. Wokół czuje się nadzwyczajną nędzę. Jest to naród, który, aby dobrze się czuć, najwyraźniej potrzebuje batoga. Tysiące jeńców przyczynią się na pewno do rozwoju naszego rolnictwa. Niemcy mogą wyciągnąć z tego korzyści, bo oni [Polacy i Żydzi] są pilni, pracowici i niewymagający”. Heiko Mass mógłby wiedzieć, że wspominanie 1 sierpnia w Polsce o Stauffenbergu to nie tylko nietakt, ale wręcz kpina i potwarz.
Heiko Maas wypowiadał się w Warszawie 25 lat później niż Roman Herzog, ówczesny prezydent Niemiec. W 50. rocznicę Powstania Warszawskiego Herzog wspominał „niezmierne cierpienia wyrządzone Polakom przez Niemców”, przypominał „terror i zniszczenia, zagładę i poniżenie”. I był równie przejęty, a nawet bardziej niż Maas, gdy zauważał, że „w ostatnim, przesiąkniętym nienawiścią porywie wściekłości nazistowska machina zniszczenia przeszła samą siebie rozpętując po wybuchu Powstania Warszawskiego pełne rozwydrzenia akcje zemsty i dokonując systematycznej zagłady miasta i jego mieszkańców”. Herzog też mówił, że „nas, Niemców, napawa wstydem fakt, że imię naszego kraju i narodu na zawsze kojarzyć się będzie z bólem i cierpieniem, jakie na skalę milionów zostały wyrządzone Polakom”. Prezydent Niemiec przejmował się tym, że „miliony mieszkańców [Polski] straciło życie w okopach, pod gradem bomb, w komorach gazowych i na ulicach Warszawy”. I Herzog też prosił o „przebaczenie za to, co im wszystkim [Polakom] zostało wyrządzone przez Niemców”.
25 lat minęło i niemieccy politycy, także ci najwyższego szczebla, potrafią się zdobyć na stosowne słowa i nic więcej. A jak wiadomo, słowa nic nie kosztują. Słowa nie czynią zadość rodzinom zamordowanych, nie rekompensują cierpień z powodu straty bliskich, nie odtwarzają zamordowanych elit, nie przywracają dorobku kultury i nauki. Słowa nie odbudowują domów, fabryk, kościołów, pałaców, mostów, dróg itp. Słowa nie naprawiły tego, że ograbieni, pozbawieni wielopokoleniowego dorobku Polacy musieli przez dekady żyć w biedzie, że Polska straciła kilkadziesiąt lat na dojście do stanu wyjściowego, że dotknęło nas cywilizacyjne upośledzenie. A przecież niemiecki historyk prof. Götz Aly w książce „Państwo Hitlera” bezdyskusyjnie wykazał, że właściwie każda niemiecka rodzina (nawet ci, którzy Hitlera nie popierali) wzbogaciła się na grabieży Polski i Polaków. Ich dostatek był wynikiem tej grabieży.
Gdy się coś zagrabi, zniszczy, zahamuje czy upośledzi to nie słowa się liczą, lecz czyny. I co nam z tych słów zrozumienia, przyznania się do winy, wstydu czy pokory? To wszystko jest niewiarygodne albo po prostu puste, gdy nie ma woli zadośćuczynienia. Znawca Niemiec prof. Stanisław Żerko słusznie zauważył, że „za każdym razem, gdy ktoś z Niemiec zacznie mówić o ‘pojednaniu’ i ‘rozliczeniu się’ z ‘trudnej historii’, strona polska powinna przypominać o wciąż otwartej na płaszczyźnie politycznej i moralnej sprawie zadośćuczynienia materialnego RFN za straty i krzywdy z lat wojny i okupacji”. I prof. Żerko przypomina, że „niespełna pół roku po mszy pojednania w Krzyżowej Kohl zagroził Mazowieckiemu, że uzależni ostateczne uznanie granicy na Odrze i Nysie od potwierdzenia przez RP deklaracji rządu Bieruta z 1953 r. o zrzeczeniu się przez PRL reparacji niemieckich”.
Zgrabne słowa to o wiele za mało. A można odnieść wrażenie, że ważni niemieccy politycy nauczyli się „brać nas pod włos” ładnymi słowami, żeby nie mówić o zadośćuczynieniu. To nie była zwyczajna wojna i to nie były zwyczajne zbrodnie. To było piekło i apokalipsa. I to dotknęło Polaków, i wywarło ogromny negatywny wpływ na życie przez kolejnych kilkadziesiąt lat. Ktoś więc musi zadośćuczynić za tę hekatombę, choćby minęło 100 lat. Nie da się tego obowiązku zagadać nawet najładniejszymi słowami. Mamy co najmniej 25 lat ładnego gadania i nic więcej. Czas wreszcie zadeklarować jakieś czyny. Bo słowa rzeczywiście niewiele kosztują, a zgoła nic.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/457462-heiko-maas-i-niemieccy-politycy-bajeruja-nas-slowami