Mam kilku świadków w redakcji, że nie przystąpiłem do rytualnego potępiania wakacyjnej strefy relaksu na pl. Bankowym w Warszawie. Z pewnych względów ten pomysł nawet mi się podobał.
Po pierwsze dlatego, że wciskanie trenów zielonych w betonową miejską pustynię jest zasadniczo słusznym kierunkiem. To oczywiście nie do końca porównywalne przykłady, ale mierząc wysoko warto sięgnąć po doświadczenie Nowego Jorku. W tym jednym z najbardziej zakorkowanych miast na świecie co parę kroków mamy parki, skwery. Dopiero odwiedziny tego miasta pozwalają uświadomić sobie, jak bardzo jest zielone. Nowojorczykom wystarczy parę metrów kwadratowych pomiędzy arteriami, by zagospodarować teren pod miejsce odpoczynku dla zaganianych mieszkańców i zmęczonych wielogodzinnym zwiedzaniem turystów. Owszem, robią to na stałe, a nie eksperymentalnie, jak w Warszawie, ale do tego przejdę za chwilę.
Po drugie, podoba mi się sama idea, jaką wyłożyło miasto na swoich stronach internetowych – aby spróbować „oddać” pl. Bankowy mieszkańcom, przypomnieć o historii tego miejsca, przybliżyć twórczość Słowackiego, uwrażliwić na kwestie eko (recyklomat). Wszystko to zostało fajnie pomyślane. I nie narzekałbym na fakt, że 100 metrów w prawo mamy Ogród Saski, a 200 w lewo Ogród Krasińskich. Każde z tych miejsc jest potrzebne.
Teraz minusy. Po pierwsze, zabranie parkingu. Centrum Warszawy i tak jest miejscem, w którym coraz trudniej zaparkować. Nie przyjmuję tłumaczeń, że można się przesiąść do komunikacji miejskiej, bo często nie można. I nie powinno się stawiać kierowców przed ultimatum: albo wybierzesz tramwaj/autobus/metro, albo pół godziny będziesz szukać miejsca parkingowego. Śródmieście jak wody potrzebuje parkingów podziemnych albo piętrowych. I Rafał Trzaskowski to pierwsze rozwiązanie na pl. Bankowym obiecał w kampanii wyborczej. Jestem niepoprawnym optymistą, ale nie wierzę, że jeszcze do tej obietnicy powróci, nawet, gdy „strefa relaksu” spodoba się warszawiakom. Choćby dlatego, że dokładnie pod Bankowym przebiega metro, więc aut już nie da się tam schować. Tylko dlaczego w takim razie kandydat PO obiecywał podziemny garaż w kampanii? A skoro już zabrany został parking dla interesantów ratusza, to może należało zrezygnować również z parkingu dla urzędników? Jest dokładnie obok, jak widać na poniższym zdjęciu. Dzięki terenowi za płotem Urzędu Miasta można byłoby zorganizować „strefę relaksu” dwa razy większą. Do dzieła, panowie prezydenci!
Po drugie, koszty. Próbowałem to liczyć na wszystkie możliwe sposoby i nijak nie wychodzi 920 tys. zł za trochę palet, parę stołów, ław i krzesełek, huśtawkę, „2000 sadzonek niskiej zieleni i kwiatów”, i tę dziwną instalację, która „która nawiązuje do działania tężni”. Liczę ochronę, sprzątanie (choć i tak parking trzeba było przecież sprzątać). Ale z drugiej strony uwzględniam też np. food trucki, który chyba płacą za możliwość zarabiania w „strefie relaksu”? I wychodzi mi, że coś tu nie gra. Czekam więc cierpliwie na efekty działań opozycyjnych radnych, którzy próbują dokładnie zlustrować wydatki miasta na projekt.
I wreszcie po trzecie, estetyka. Do „strefy relaksu” pojechałem rowerem w niedzielę. Chciałem na własne oczy przekonać się, na co tak pomstują nieżyczący dobrze władzom Warszawy internauci i czego tak zaciekle bronią sympatycy PO.
Osobiste zderzenie ze strefą przeważyło. Nie chcę być malkontentem, ale cała ta relaksacyjna instalacja jest po prostu brzydka. Wygląda jakby ktoś chaotycznie porozrzucał palety, stoliki, krzywo poustawiał ławy (na tyłach food trucków, już poza strefą, w mało przyjemnym miejscu) wciśnięte między zabytkowy budynek a bardzo ruchliwą jezdnię z sześcioma pasami.
Drewniane szlabany-zapory, tymczasowy hydrant osłonięty drewnem tożsamym z resztą placu oraz pseudo-tężnia (swej orzeźwiającej funkcji raczej nie spełni, wygląda bardziej na eko-instalację zachęcającą do segregowania szkła) dodają temu miejscu… efektu tymczasowości i przypadkowości.
Nie zauważyłem, gdzie można poczytać Słowackiego (jego pomnik zamiast zostać przybliżonym mieszkańcom, został od nich jakby… odgrodzony), mobilnej biblioteki nie zauważyłem.
Najgorsze, że nie odsłonięto porządnie tego chwilowo-ex-parkingu od zgiełku ruchu ulicznego. Tam naprawdę oddycha się tym, co wypluwają z rur przejeżdżające obok tysiące samochodów, a czytanie książki jest urozmaicone rykiem silników aut i autobusów startujących ze świateł.
Ktoś kto to zaprojektował powinien nie tylko nie dostać wynagrodzenia, ale jeszcze zapłacić karę.
Na dodatek recyklomat nie działa, bo – jak przekonywał obsługujący go młody człowiek (idea była taka, że z automatu korzystać będziemy samodzielnie, jak sama nazwa wskazuje) – ktoś zapchał otwór, do którego nie należy wrzucać śmieci. Mamy więc „przerwę techniczną”. Jak pech, to pech…
Słyszałem, jak jedna pani drugiej pani mówiła, że „jest straszna nagonka na ten projekt”. Ale tu nie o nagonkę chodzi. Wydano milion złotych na absurdalną, krótkoterminową inwestycję, zabrano 66 miejsc parkingowych, by sprawdzić, czy warszawiacy zechcą spędzać czas wśród spalin. Pewnie, że będą tacy, którym się to spodoba, ale obawiam się, że ich zachwyt będzie bardziej polityczny niż autentyczny.
Krótko mówiąc – idea szczytna, a wyszedł potworek. Za milion. Już ten Barejowy miś, postulowany przez szyderców z Twittera, dodałby temu miejscu uroku.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/455135-strefe-relaksu-naprawde-chcialem-pochwalic-ale-nie-moge