Im więcej komunikatów wydają z siebie liderzy opozycji, tym trudniej określić, w którą stronę zmierzają.
Dziś wciąż nie można wykluczyć żadnego z dwóch zasadniczych scenariuszy: albo powrót do formuły Koalicji Europejskiej, albo dwie, trzy listy.
Wciąż wszystko jest możliwe dlatego, że jesteśmy świadkami dwóch równoległych procesów. Z jednej strony mamy realnie różne interesy poszczególnych partii i poszczególnych liderów, często przeciwstawne. Z drugiej, nie słabnie presja, zwłaszcza medialna i w jakiejś mierze również społeczna, na choćby luźne zjednoczenie i wspólny start w wyborach.
Wspólny start wszystkich partii - poza Wiosną, stanowiącą osobny przypadek - rzeczywiście wydawał się logicznym rozwiązaniem. Tylko w ten sposób można było ograniczyć spodziewaną skalę zwycięstwa Zjednoczonej Prawicy, można było zatrzymać PiS na mniej więcej obecnym poziomie. A to, jaką dana partia ma w Sejmie przewagę, zawsze ma znaczenie, a kolejne progi - 3/5 i 2/3 - znacząco zwiększają pole politycznego manewru.
Na to logiczne, najbardziej sensowne z punktu widzenia opozycji rozwiązanie jest już jednak chyba za późno. Tę formułę można było podtrzymać przy życiu jedynie zaraz po majowych wyborach. Dziś powracanie do niej powoli traci sens. Po pierwsze, zbyt dużo słów padło, zbyt wiele nieufności pojawiło się między liderami, zbyt wiele fałszywych sygnałów zostało wysłanych i odebranych. A po drugie, zwycięstwo wydaje się jeszcze mniej prawdopodobne niż tuż po ogłoszeniu wyników wyborów do Parlamentu Europejskiego. A bez nadziei na sukces, bardzo trudno jest ustąpić pola, oddać lepsze miejsce, zgodzić się na niewygodnego kandydata, zaryzykować, pogodzić się z tym, że ktoś inny będzie trzymał klucze do kasy po wyborach. Gra robi się coraz bardziej grą o sumie zerowej, co oznacza, że można zdobyć coś dla siebie jedynie kosztem koalicyjnego partnera. Zdobycie zasobów kosztem PiS staje się mało realne.
To wszystko sprawia, że do porozumienia wydaje się daleko, ale też wciąż nie można go wykluczyć, bo strach potrafii przełamać nawet duże uprzedzenia. Paradoksalnie jednak, budowa jednego, dużego bloku byłoby dziś decyzją, która może doprowadzić do trwałej, wieloletniej zapaści opozycji. Taka koalicja wyrosła z paniki byłaby bowiem wręcz fabryką kolejnych urazów i pretensji, które po przegranych wyborach mogłyby przynieść prawdziwą „wojnę domową” po stronie opozycyjnej. Uniemożliwiłaby ona także klarowanie się nowej formuły działania sił III RP. Dziś działają one bowiem w starych, być może przestarzałych skorupach: jest Platforma, która chciałaby być i chadecją, i zagospodarować głosy lewicy, jest SLD, które ma struktury, ale ma niski potencjał poszerzenia elektoratu, jest także PSL, które wykonało tyle zygzaków światpoglądowych, że każdy kolejny krok może okazać się skokiem ze skarpy.
Być może opozycja powinna już zacząć myśleć o 2023 roku. Z tej perspektywy najlepszą inwestycją byłoby powołanie dwóch bloków: lewicowego (SLD, resztówka po Wiośnie, Razem, mniejsze ugrupowania) i centrowego (PO i PSL). Jeśli po stronie lewicowej porozumienie jest niemożliwe, partie te powinny stoczyć wyborczą bitwę samodzielnie, tak, by wyklarować sytuację. To rzecz jasna proces bolesny, ale patrząc na historię prawicy, czasem konieczny. Jeśli nie da się zjednoczyć liderów, zwycięzca powinien zjednoczyć masę upadłościową pozostawioną przez pokonanych.
Przed opozycją trudne wybory. Troska o przyszłość wymagałaby choćby milczącego zaakceptowania, że jesienią nie da się zmienić władzy, i trzeba skupić się na porządkowaniu sytuacji. Rzecz arcytrudna, ale być może konieczna.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/454763-na-wspolny-start-opozycji-zrobilo-sie-juz-chyba-za-pozno