W Niemczech jak dotąd panowało przekonanie, że nie ma zbawienia, a więc prawdy, poza medialny mainstreamem. Afera wokół dziennikarza „Spiegla” Claasa Relotiusa ostatecznie obaliła tę tezę
„3 grudnia 2018 r. Claas Relotius, od siedmiu lat współpracownik, a od półtora roku redaktor niemieckiego tygodnika »Der Spiegel«, wchodzi na scenę w Berlinie i odbiera Niemiecką Nagrodę Reporterską za rok 2018. Zdaniem jury znów napisał najlepszy reportaż roku. O syryjskim chłopcu, który żyje w wierze, że jest współodpowiedzialny za wybuch wojny domowej w kraju. Jurorzy nagradzają artykuł o ogromnej lekkości, gęstości i znaczeniu, który »nigdy nie pozostawia wątpliwości, na jakich źródłach się opiera«. W rzeczywistości jednak, czego wówczas nikt jeszcze nie wie, wiele elementów nagrodzonego reportażu jest zwyczajnie zmyślonych. Fakty, miejsca, sceny, ludzie rzekomo z krwi i kości. Fake” – tak redaktor naczelny papierowego wydania „Spiegla” Ullrich Fichtner pisał o aferze, która wybuchła wokół Relotiusa, na łamach swojego własnego tygodnika, w kolumnie liczącej rekordowe 40 tys. znaków. Relotius, wielokrotnie nagradzany za reportaże, pracujący w dziale Społeczeństwo, zmyślał, naginał fakty, a niektóre artykuły były całkowitą fikcją. Beletrystyką sprzedawaną jako prawda.
Potwierdzić uprzedzenia
Relotius publikował także w wielu innych gazetach – m.in. w magazynie „Cicero”, w „Neue Zürcher Zeitung am Sonntag”, „Financial Times Deutschland”, „Tageszeitung”, „Die Welt Weltwoche”, Zeit Online czy „Frankfurter Allgemeine Sonntagszeitung”. Według niemieckiego portalu branżowego Meedia.de jedna trzecia twórczości Relotiusa to ordynarne fake newsy. Wszyscy się na nie nabrali. Sam zainteresowany tłumaczył swoje kłamstwa – zanim nabrał wody w usta – presją wywołaną nagrodami dziennikarskimi, których otrzymał wczasie swej krótkiej kariery kilka. W 2014 r. CNN okrzyknęło go Dziennikarzem Roku. Trzy lata później otrzymał prestiżową European Press Prize. W latach 2013, 2015, 2016 oraz 2018 odebrał Niemiecką Nagrodę Reporterską.
Oczekiwania wywołane sukcesem to jednak niejedyny powód, dla którego Relotius naginał fakty. Drugim była wierność liberalno-lewicowej doktrynie, która wzięła górę nad prawdą. Relotius pisał m.in. przychylnie o działalności stowarzyszenia Mission Lifeline, wyławiającego uchodźców na Morzu Śródziemnym. Pominął przy tym niewygodne fakty, jak choćby to, że uchodźcy są wyławiani na wodach terytorialnych Libii. Były też naładowane emocjami reportaże o syryjskich sierotach w Turcji, na które nawet zbierał pieniądze u czytelników, choć te sieroty nie istniały. O Syryjczyku, który znalazł 1 tys. euro na ulicy i oddał je policji, prawdziwe wyciskacze łez o blaskach Willkommenskultur, dobrych migrantach i złych ludziach, którzy nie chcą otwartych granic i uprawiają rasizm oraz ksenofobię. Relotius dostarczał – jak pisze Dushan Wegner na łamach portalu Tichys Einblick – „dokładnie to, czego od niego oczekiwano” i przyczynił się znacznie do powstania przyjaznej migrantom narracji za Odrą.
W podobnym klimacie był utrzymany także jego reportaż o miasteczku Fergus Falls w USA z marca 2017 r. Jak pisze portal Meedia, Relotius pojechał do Fergus Falls, by naszkicować obraz prowincjonalnej ciemnoty głosującej na Trumpa. Tekst był naszpikowany kwiecistymi opisami – napisu przy wjeździe do miasta ostrzegającym Meksykanów, że mają „zakaz wstępu”, o miejscowym kinie wyświetlającym od ponad dwóch lat non stop film Clinta Eastwooda „American Sniper”. Wszystko zmyślone. Ale tak pięknie potwierdzające uprzedzenia liberalnych elit wobec ciemnych, ksenofobicznych mas.
Ratować wiarygodność
W końcu jednak dzięki wysiłkom współpracownika „Spiegla” Juana Moreno wszystko wyszło na jaw. Moreno pomagał Relotiusowi przy pracy nad reportażem pod tytułem „Granica Jaegera” o amerykańskiej milicji obywatelskiej przy granicy z Meksykiem odpierającej napływ imigrantów. Moreno zaczął mieć wątpliwości co do istnienia głównych protagonistów reportażu (słusznie) i poinformował przełożonych dziennikarza. Okazało się, że prawdziwi członkowie milicji nigdy nie rozmawiali z Relotiusem, a innych po prostu wymyślił. Moreno zaryzykował własną karierę i stanowisko, by, jak twierdzi, „ratować wiarygodność pisma”. Ponad 55 reportaży Relotiusa ukazało się od 2011 r. w„Spieglu”. Wszystkie w ten sam deseń. O 99-letniej Traute Lafrenz, ostatniej wciąż żyjącej członkini Białej Róży, mieszkającej wUSA, która miała dzień po zdarzeniach w Chemnitz wyrazić oburzenie z powodu „nagonki na imigrantów” wmieście, o Jemeńczyku, który spędził 14 lat w Guantanamo, a teraz boi się wolności. Nikt nie kwestionował tych wywiadów ani reportaży, bo rysowały pożądany, wręcz potrzebny obraz: z jednej strony dobrzy ludzie, miłośnicy liberalnej demokracji i wolności, a z drugiej skrajna prawica, chcąca cofnąć Zachód do lat 30. XX w.
Redaktor naczelny „Spiegla” Ullrich Fichtner uznał, że Relotius to nie tylko problem jego pisma, lecz całego niemieckiego dziennikarstwa. Słusznie. W lutym br., kilka miesięcy po wybuchu afery, magazyn „Süddeutsche Zeitung” rozstał się z jednym z autorów, który pisał także dla „Spiegla” i „Die Zeit”. Dziennikarz, laureat wielu nagród (w tym Niemieckiej Nagrody Reporterskiej) miał – podobnie jak Relotius – wymyślać bohaterów swoich tekstów i „złamać etykę dziennikarską”. Sprawa wyszła na jaw, gdy redakcja „SZ” wtoku afery związanej z Relotiusem zaczęła dokładniej sprawdzać dostarczane przez współpracowników materiały. Ile jest jeszcze radosnej (i fake’owej) twórczości w niemieckich mediach, której nie wykryto, trudno ocenić. Ale zakrawa na ironię, że największe fake newsy zostały ujawnione właśnie wtych „dobrych mediach” uchodzących dotąd za nieomylne. W lewicowych pismach, jak „Spiegel” i „SZ”, zamiast w tych wszystkich „obskurnych” publikacjach na prawicy, którym niegdyś ówczesny minister sprawiedliwości, a dziś szef MSZ Niemiec Heiko Maas wypowiedział wojnę.
Tak bardzo chciała być ofiarą
Jakby tego było mało, na początku czerwca br. wybuchła kolejna afera. Mieszkająca w Dublinie niemiecka historyk i blogerka 31-letnia Marie Sophie Hingst stała się gwiazdą mediów za Odrą po tym, jak na swoim blogu „Read on my dear, read on” opisała wstrząsającą historię swojej rodziny, która miała zginąć w Auschwitz, oraz chwaliła się, że w ramach pamięci o zamordowanych krewnych pomaga teraz uchodźcom. Tyle że to wszystko nieprawda. Hingst urodziła się bowiem w protestanckiej rodzinie i studiowała w Lyonie, Berlinie oraz Los Angeles historię, zanim osiadła w 2013 r. w Irlandii. Tam pracuje dziś dla dużej firmy IT. Hingst złożyła nawet w Yad Vashem 22 świadectwa pięciu żydowskich rodzin. Ze wszystkich zgłoszonych osób żyły tylko trzy. Pozostałe są czystą fikcją. Dziadek historyk, który miał zginąć w Auschwitz, był w rzeczywistości protestanckim pastorem, a jego żona – dentystką. Po co Hingst wymyśliła sobie żydowskie korzenie, nikt nie wie, ale faktem jest, że zapewniło jej to szeroki rozgłos oraz strumień nagród. W 2017 r. niemieckie stowarzyszenie Die Goldenen Blogger przyznało jej prestiżową nagrodę Bloga Roku w języku niemieckim. Rok później otrzymała nagrodę dziennika „Financial Times” The Future of Europe (Przyszłość Europy) za najlepszy esej. Gdy ją odbierała, wygłosiła długie przemówienie o cierpieniach swojej żydowskiej rodziny i konieczności pomagania uchodźcom, którzy „lądują u wybrzeży Europy”. Zebrała za to owacje na stojąco. Przy innych okazjach opowiadała o swojej żydowskiej babci oraz o szpitalu, który rzekomo w wieku 19 lat założyła w Indiach, i gdzie miała oferować młodym mężczyznom porady seksualne. Podobnych porad miała w 2016 r. udzielać syryjskim uchodźcom w Niemczech, oczym chętnie i ochoczo mówiła w niemieckich mediach. A te równie często i ochoczo ją zapraszały. Jak pisze „Spiegel”, Hingst wygłaszała swoje kłamstwa w mediach publicznych – Südwestrundfunk (SWR), w Bayrischer Rundfunk (BR), Deutschlandfunk Nova, a także wZeit Online.
Doktryna albo prawda
Wszystkie te media zastanawiają się teraz, jak mogły się nabrać na kłamliwe opowieści młodej historyk. Odpowiedź jest prosta i taka sama jak w przypadku Claasa Relotiusa: dostarczała dokładnie tego, czego trzeba, by zrobić karierę w niemieckim medialnym mainstreamie, tworzyła krzywą analogię pomiędzy cierpieniami zamordowanych w Holokauście Żydów a losem imigrantów z Afryki i Bliskiego Wschodu, usiłowała bagatelizować lęk związany z napaściami seksualnymi dokonywanymi przez migrantów. Hingst zwyczajnie zrozumiała, jak funkcjonuje współczesna kultura. Ajest to kultura „ofiar”. Jak piszą amerykańscy socjologowie Bradley Campbell i Jason Manning w książce „Wzrost kultury ofiar. Mikroagresje, bezpieczne przestrzenie i nowe wojny kulturowe” z2018 r., w dzisiejszym świecie najwyższy moralny status jest przypisywany ofiarom. Rasizmu, ksenofobii, antysemityzmu, homofobii czy islamofobii. Doprowadziło to do powstania różnych kategorii grup tożsamościowych, które konkurują z sobą o uwagę, status i, ostatecznie, pieniądze. Oraz oto, kto jest bardziej obrażany (offended). Jak pisze Milosz Matuschek w „Neue Zürcher Zeitung”, przypadek Relotiusa wstrząsnął ogólnie przyjętą doktryną, że nie ma zbawienia, a więc prawdy, poza medialnym mainstreamem, że „istnieje mur, który oddziela tzw. dobre media od alternatywnych przestrzeni produkujących fake newsy”. Medialny mainstream kłamie – twierdzi Matuschek – tylko na większą skalę. Według niego albo służy się prawdzie, albo doktrynie. „Kto uważa, że poznał całą prawdę, temu smakuje wszystko, co potwierdza jego własny punkt widzenia, i nie zadaje on w jakobińskim zapale pytań o to, jak ta kiełbasa (która mu tak smakuje) została wyprodukowana” – czytamy na łamach „NZZ”. Według niego wiarygodność „Spiegla” została zniszczona bezpowrotnie, a reszta mainstreamu powinna się zastanowić, czy dalej chce wychowywać czytelników (lewica dobra, prawica zła), czy ich informować. Bo do tego przede wszystkim służy.
Felieton ukazał się w 23. numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/451991-fake-newsy-po-niemiecku