Jeszcze niedawno był wielką szansą opozycji, ojcem jej zjednoczenia, liderem i nadzieją. Wprawdzie nie zbawcą, jak rycerz na białym koniu Donald Tusk, ale przynajmniej pracusiem, który mógł się pochwalić konkretami. Grzegorz Schetyna został nawet uznany za lidera opozycji przez salon III RP, który wcześniej uważał go za „lwowską żulię” (określenie Radosława Sikorskiego) i parweniusza, a nie następcę Bronisława Geremka, będącego dla salonu wzorcem z Sèvres. Wielu przedstawicieli salonu dla dobra sprawy zatkało nosy, bo innego lidera ani lepszej koncepcji działania opozycji nie było. Sam Schetyna wiedział jednak, że to wszystko warunkowe. 12 marca br. w wywiadzie dla „Kultury Liberalnej” z jednej strony musiał trzymać fason, więc zapewniał, że „jesteśmy w stanie dostać między 25 a 30 mandatów, wygrać z PiS-em, mieć największą polską reprezentację w Parlamencie Europejskim”, ale też trzeźwo zauważył, że „nikt mi jednak nie pozwoli przegrać tych wyborów, następnych i prezydenckich. Nikt mi nie da następnej szansy”. Zamiast 25–30 mandatów opozycyjna koalicja zdobyła 22 miejsca w Parlamencie Europejskim, sama zaś Platforma Obywatelska – zaledwie 14.
Tuż po wyborach zgłosili się ci wszyscy, którzy w marcu br. mieli dybać na Schetynę, a po porażce odbierać mu „następną szansę”. Do tego stopnia, że filozof prof. Agata Bielik-Robson w geście Tadeusza Reytana poczuła się zmuszona Schetynę bronić. „Już sam fakt, że PiS wygrał ostatnie wybory, był dostatecznym powodem do zmartwienia, ale wysyp komentarzy, który zapełnił tak-zwane-wolne-media tuż po, wprowadził mnie w stan furii. (…) Pierwszy bezrefleksyjny impuls po bolesnym rozczarowaniu to zawsze »łapać winnego!«, którym jest każdy, tylko nie sam piszący, a już najlepiej Grzegorz Schetyna, polityk, na którego zwala się od kilku tygodni absurdalna fala hejtu. (…) KE, a już zwłaszcza Grzegorz Schetyna, zostają obsadzeni w pozycji, która zawsze obrywa. Jak nie pałką rzekomego braku komunikacji z masami, to kijem kato- talibańskiej reakcyjności”. Gdyby Bielik-Robson lepiej znała i rozumiała polską politykę, wiedziałaby, że poparcie salonu III RP było warunkowe i że sam Schetyna zapędził się w kozi róg, deklarując wynik na poziomie 25–30 mandatów i mówiąc, że porażka odbierze mu „następną szansę”. Gdy porażka stała się faktem, przewodniczący PO zaczął tak interpretować swoje słowa z marca, że dopiero przegrane w trzech wyborach (europejskich, parlamentarnych i prezydenckich) odbierają mu „następną szansę”, a nie pierwsza, i to w wyborach nie najważniejszych, choć teoretycznie najłatwiejszych do wygrania przez opozycję. I Schetyna zapewne byłby już zmuszany do pakowania manatków, gdyby nie to, że kompletną klapą okazał się benefis Donalda Tuska mający być dla niego szansą na wszystko, o czym tylko pomyśli.
W 1986 r. Krystyna Janda zaśpiewała napisaną przez Agnieszkę Osiecką (do muzyki Przemysława Gintrowskiego) piosenkę „Na zakręcie”. W maju br. mogłaby być ona dedykowana przewodniczącemu PO. A nawet mógłby z jej fragmentu uczynić on swoje motto. Oto ten fragment: „Aja jestem, proszę pana, na zakręcie./ Moje prawo to jest pańskie lewo./ Pan widzi: krzesło, ławkę, stół,/ a ja – rozdarte drzewo”. W czerwcu jest dużo gorzej niż rozdarte drzewo, czyli rozdarta jaźń lidera niegdysiejszej Koalicji Europejskiej. Drzewo już padło i rozpoczęło się polowanie na winnego. Salon III RP nie może jeszcze Schetyny politycznie pogrzebać, skoro zbawca Tusk zawiódł na całej linii, ana zapleczu nie ma jeszcze gotowego delfina.
Z nazwiska delfin jest znany – to prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Ale robi on wszystko, by być delfinem kompletnie nieudanym, czyli de facto nie stać się następcą. Salon go akceptuje, ale też wie, że Trzaskowski jest labilny i od czasu wygrania wyborów samorządowych wciąż „wycina numery”. Po cichu mogą się one salonowi podobać, ale wyborów parlamentarnych wygrać nie pomogą. Nie pomoże nawet to, że Trzaskowski jest prezydentem z katalogu: idealnie sformatowanym Europejczykiem i inteligentem, jakim chciałoby być wielu warszawiaków, szczególnie tych nazywanych „słoikami”. Nawet jako prezydent stolicy pozostał grzecznym chłopcem bez właściwości. Wszyscy mają go lubić, bo jest fajny, z dobrego domu, ustosunkowany, otoczony wianuszkiem równie fajnych i ustosunkowanych kolegów i stosownie zblazowany. Schetyna Trzaskowskiego nie lekceważy, ale mimo porażki przewodniczącego PO delfin jest obecnie dla niego mniejszym zagrożeniem, niż był przed wyborami europejskimi. Przede wszystkim z powodu znacznie większego przesunięcia na lewo i w stronę homorewolucji, niż większość elektoratu PO jest w stanie zaakceptować. Mimo to Schetyna wcale nie może spać spokojnie. Jest bowiem w sytuacji bez wyjścia, a jego głowa znalazła się w politycznej pętli, która się zaciska, a nie rozluźnia.
Najbardziej racjonalne dla przewodniczącego PO byłoby porzucenie idei wielkiej koalicji i skonsolidowanie twardego elektoratu własnej partii. Wszystko jedno: ze zwasalizowaną Nowoczesną czy bez niej. W takim wariancie Schetyna mógłby nawet w miarę bezboleśnie wyrzucić z partii wszystkich swoich przeciwników, gwarantując sobie bezpieczeństwo na przyszłość. Tyle że górnym pułapem tego, na co PO mogłaby liczyć, jest wtedy 25 proc. poparcia, a w wyborach Platforma startowałaby tylko po to, żeby przetrwać kryzys, czyli przez kolejne lata byłaby skazana na bycie opozycją. Dla establishmentu III RP oraz jej salonu to absolutnie nie do zaakceptowania, gdyż kolejne cztery lata rządów PiS to praktycznie koniec ich układów, przewag i beneficjów. Sam Schetyna nie wydaje się nawet zakładać porzucenia idei wielkiej koalicji opozycyjnej. Dlatego że w takiej koalicji wina za przegraną rozkłada się na wiele podmiotów, choć i tak Schetyna będzie pierwszym chłopcem do bicia. Dlatego że wielka koalicja może łudzić wyborców opozycji wygraną, a sama PO nie ma na to szans. Dlatego że elektoratowi można wmawiać, iż przyczyną porażki była niekompletna koalicja opozycyjna, a ta kompletna, czyli z Wiosną Roberta Biedronia, już odniesie sukces. Dlatego że poza pomysłem jednoczenia wszystkich ze wszystkimi, bez ładu i składu, byle przeciw PiS, na stole nie ma nic innego. Dlatego że wciąż tli się nadzieja na taką mobilizację opozycyjnego elektoratu, która przebije mobilizację wyborców PiS i zapewni taki efekt, jak w drugiej turze wyborów samorządowych w wielkich miastach. Dlatego że trwanie przy wielkiej koalicji wytrąca establishmentowi III RP oraz mocodawcom i sponsorom opozycji argument, by już teraz osłabiać Schetynę i zmuszać go do ustąpienia, skoro zabraknie czasu, by wykreować nowego lidera, a nie ma szans, żeby przewodniczący PO przed wyborami parlamentarnymi zrezygnował z narzędzi władzy, czyli pieniędzy, decydującego wpływu na układanie list oraz możliwości karania buntowników.
Głowa Schetyny znalazła się w politycznej pętli także dlatego, że osłabiony Tusk wcale nie jest mniej groźny niż wtedy, gdy jest silny, a wręcz przeciwnie. Niezależnie od tego, czy Tusk wróci do polskiej polityki, czy nie. Przewodniczący Rady Europejskiej zrujnował swój wizerunek zbawcy i absolutnego zwycięzcy, uczestnicząc w dwóch nieudanych z jego punktu widzenia wydarzeniach, które miały być politycznym przełomem: w manifestacji 18 maja br. w Warszawie oraz w obchodach 30.rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r. w Gdańsku. Na obu tych wydarzeniach miało być w kulminacyjnym momencie po co najmniej 50 tys. osób, a było w najlepszym wypadku pięć razy mniej. W dodatku fiasko warszawskiej imprezy wpłynęło na niepowodzenie tej w Gdańsku. A za warszawską manifestację odpowiadał Schetyna. Nic dziwnego, że Tusk uznał, iż Schetyna go wrobił i mu to wypomniał. A Tusk porażek nie znosi i fatalnie je przeżywa, szczególnie wtedy gdy pada mit polityka europejskiego formatu, wypracowywany przez ostatnie pięć lat. Dlatego niezależnie od politycznych planów byłego premiera będzie on chciał się na Schetynie zemścić, czego ten jest w pełni świadomy. A doświadczenia z Tuskiem jako przewodniczącym PO i premierem dowodzą, że pod względem mściwości nawet Schetyna nie może z nim konkurować. Jeśli wszystkie znaki na niebie i ziemi będą wskazywać na porażkę w wyborach parlamentarnych koalicji kierowanej przez Schetynę, Tusk zrobi wszystko, żeby swego wrogoprzyjaciela zniszczyć. Niezależnie od tego, kto mógłby obecnego lidera opozycji zastąpić. Schetyna nie ma złudzeń, że Tusk zachowa się jak ranny drapieżnik. Tym bardziej że on sam zachowałby się tak samo. I Tusk uruchomi wszystkie swoje zasoby w establishmencie III RP oraz w PO, żeby się ze Schetyną rozprawić.
Konstruując Koalicję Europejską, Schetyna nie zdawał sobie sprawy, że – jak mówią politycy PO – SLD okaże się taką pijawką. Dla przewodniczącego SLD Włodzimierza Czarzastego wielka koalicja była ostatnią szansą na uratowanie partii i własnego stołka. W wyborach europejskich zdobył więcej, niż ktokolwiek w SLD mógł marzyć – kosztem PO. I teraz Czarzasty zrobi wszystko, żeby z koalicji (niezależnie od tego, jak szeroka ona będzie) nie dać się wypchnąć. A Schetyna będzie miał coraz większe kłopoty, żeby się uwolnić od wizerunku PO i własnego jako co najmniej zakładników lewicy, a nawet lewactwa, zważywszy przystawki, które w koalicji się znalazły i do SLD przylgną jako jedynego dla nich wehikułu wyborczego. Funkcjonowanie SLD w roli pijawki w koalicji sprawia, że praktycznie nie da się jej rozwiązać, a można tylko zmienić proporcje. Schetyna może oczywiście zaproponować Czarzastemu marne miejsca na listach, żeby go odpychać, ale i to raczej szefa postkomunistów nie zniechęci. A kurczowe trwanie SLD w koalicji pod wodzą Schetyny ogranicza mu pole manewru. Dlatego Czarzasty jest znacznie poważniejszym kłopotem dla Schetyny niż hamletyzujący Władysław Kosiniak- -Kamysz, na razie siebie stawiający w centrum przyszłej wielkiej koalicji. Ale wszyscy wiedzą, że to tylko fanfaronada i PSL raczej wróci do wielkiej koalicji pod wodzą Schetyny. Lider PO zagrzewa do walki i zapowiada jeszcze większą koalicję niż ta na wybory europejskie, ale jest właściwie przesądzone, że będzie to koalicja słabsza, a nie silniejsza. Schetyna może oczywiście liczyć na to, że nowy sztab wyborczy, czyli Krzysztof Brejza, Adam Szłapka i prezydent Sopotu Jacek Karnowski, sprawi cuda i zmobilizuje elektorat opozycji bardziej niż na wybory europejskie, ale jako doświadczony polityk wie też, że po tak dotkliwej porażce jak ta 26 maja nawet w opinii własnych zwolenników jest przegrany. A poczucie porażki 26 maja oraz przeczucie kolejnej w wyborach parlamentarnych bardziej demobilizuje wyborców, niż są wstanie zmobilizować Brejza, Szłapka i Karnowski.
Schetyna nie ma dobrego wyjścia: po 26 maja stał się balastem, którego wielu chętnie by się pozbyło, ale w praktyce nie są w stanie tego zrobić. Pozostanie Schetyny w roli lidera opozycji jest złe, gdyż będzie coraz słabszy, a usunięcie go przed wyborami miałoby jeszcze bardziej opłakane dla opozycji skutki. Przy tym cały czas wisi nad nim zemsta Tuska zmuszająca do jej przeciwdziałania, co opozycji jako całości wcale nie wzmacnia. Pętla się zaciśnie, gdy Schetyna przegra wybory parlamentarne, ale jego ewentualna polityczna egzekucja po wyborach też niczego nie rozwiąże, skoro w perspektywie pół roku są wybory prezydenckie, których opozycja nie ma szans wygrać bez pieniędzy i struktur PO. A te kontroluje Schetyna i tej kontroli łatwo z rąk nie wypuści, gdyż to decyduje o jego politycznym życiu. Czyli tak źle i tak jeszcze gorzej.
Felieton ukazał się w 24 numerze tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/451936-petla-schetyny