Zdolność obozu III RP do odwracania kota ogonem zachwyca nieodmiennie. Zawsze, w każdej sytuacji muszą ustawiać się w roli ofiary, nawet wtedy, gdy to oni są stroną ofensywną i mocno prą do jakiejś zmiany. Tak jest też w sytuacji planu rozbicia Polski na pół-samodzielne księstwa, na dodatek mające prawo weta wobec decyzji parlamentu ogólnokrajowego.
Pisaliśmy o tym na tych łamach: UJAWNIAMY. Znamy 21 punktów rozbicia państwa! Chcą wchłonąć policję, mieć własne szkolnictwo i podatki! Plan Kramka to przy decentralistach drobiazg
To plan (podpisany oficjalnie) skrajnie niebezpieczny, agresywny wobec polskiej wspólnoty państwowej i narodowej. Oznacza wielkie ryzyko rozdrapania Polski przez mocarstwa ościenne, które ani o jotę swojej siły państwowej nie zmniejszają. Efektem byłby także smutny los dla Polaków: znaleźliby się w kolejnych Małych Sycyliach, w rękach lokalnych sitw dysponujących wszystkimi elementami władzy - od tworzenia prawa przez edukację po policję i media. Swoją drogą - promowanie takich projektów przez ludzi związanych z Fundacją Sorosa pokazuje, że wolność ludzka i zasady kontroli władz wcale nie jest im tak bliska, jak deklarują. Są jak widać, cele ważniejsze.
A jednak - kiedy ludzie przejęci Polską podnoszą alarm, w odpowiedzi przychodzą jęki autorów o tym, jaka to straszliwa krzywda ich spotyka. Oto jak donosi portal wPolityce.pl:
Jest odpowiedź eksperta ze współfinansowanej przez Georga Sorosa Fundacji Batorego na falę krytyki po ujawnieniu planu rozdrobnienia Polski, którą lansują prezydenci metropolii. Dawid Sześciło przekonuje więc, że nie chodzi o rozbijanie państwa, ale o „silną Polskę lokalną”. Ekspert przekonuje też, że skala niezadowolenia po ujawnieniu planów samorządowców świadczy o tym, że władza szykuje się do rozprawy z samorządem.
Czyli reakcja na plan rozprawy z państwem polskim to w oczach pana Sześciło „przygotowanie do rozprawy z samorządem”. Szaleństwo!
Ale to uwaga na marginesie. Ważniejsze jest coś innego - oto trzeba wyraźnie i jasno przestrzec samorządowców i sympatyków ich radykalnych planów, zwolenników ich wejścia do politycznej gry, zachwyconych przykręcaniem ideologicznej śruby w miastach, że to rzeczywiście będzie miało poważne konsekwencje.
To, co czynią, jest zerwaniem społecznego paktu wokół samorządności, zakładającego iż pozostaje on wychłodzony ideologicznie, bo jest dla wszystkich. Jasne, są sympatie i antypatie, jedni pucują pomniki komunistycznych zbrodniarzy inni wieszają tablice upamiętniające bohaterskich Żołnierzy Niezłomnych. Nigdy jednak wcześniej nie przekraczano tak ordynarnie bariery za którą jest poczucie obywatela, że władza samorządowa próbuje mu układać głowę, indoktrynować jego dzieci, wzniecać niechęć do państwa polskiego.
W ostatnich latach samorządowcy związani z opozycją, głównie ci z wielkich miast, zdecydowali się na taki krok. Władcy Gdańska, Warszawy, Poznania i inni malują swoje miasta na tęczowo, wprowadzają siłowo ideologię homoseksualną do szkół, wciskają do lokalnych wspólnot i instytucji upolitycznianie wszystkiego, atakują wybór Polaków na szczeblu centralnym, dyktatorsko redefiniują podstawowe pojęcia wspólnoty.
A musimy pamiętać, że presja na obywateli w miejscu zamieszkania, szkole, przy miejscowym posterunku policji, jest odczuwana dużo silniej niż jakiekolwiek działanie władzy centralnej. Warszawa i Sejm są daleko, szkoła w której w piątek ma się pojawić aktywista homoseksualny jest blisko. Prezydent kraju to postać z telewizji, prezydent miasta zwołujący masówki polityczne to osoba fizycznie odczuwalna. Te i inne agresywne ideologicznie działanie samorządowych bonzów budzą niepokój, oznaczają atak na poczucie bezpieczeństwa, na własny dom i rodzinę. Na szczęście niektórzy lewicowo-liberalni samorządowcy to rozumieją i w swoich dzielnicach czy miastach społecznego konsensusu nie łamią. Znam takich, ale to mniejszość.
Pamiętajmy, o czym przypomniała słusznie prof. Krystyna Pawłowicz: samorząd nie jest wspólnotą polityczną:
Samorząd terytorialny nie jest polityczną wspólnotą mieszkańców! Konsekwentnie, organ samorządu terytorialnego, tj. prezydent miasta, burmistrz, wójt, sołtys, marszałek województwa – nie są liderami politycznych „partii samorządowych” na terenie swego działania.
Świetnie to pani profesor ujęła: mieszkańcy Gdańska, Poznania, Łodzi, Warszawy itp. myśleli, że wybierają lokalnych zarządców spraw komunalnych, a okazało się, że zapisali się do partii, które przypisują sobie monopol nawet na interpretacje konstytucji, która chcą ich reedukować, które marzą o jakimś nowym rozbiciu dzielnicowym i „rzucają wyzwanie” władzom RP.
Podpisany przez lokalnych bonzów 21-punktowy plan „decentralizacji” to przekroczenie kolejnej granicy. To jasne odsłonięcie celu, jakim jest zdemolowanie unitarności, wszechpolskości i elementarnej sprawności Rzeczypospolitej Polskiej. Dla życia narodowego byłaby to katastrofa.
Wszystko to będzie miało swoje konsekwencje. Umowa społeczna dotycząca roli samorządów w państwie polskim i metropoliach została podeptana. Egoizm polityczny i ekonomiczny wzięły górę.
Wszyscy, którym los Polski leży na sercu muszą to przemyśleć, musimy się zastanowić jak w obliczu zagrożenia jedności państwa polskiego bronić jego jedności, musimy znaleźć sposób na obronę rodaków poddawanych w miejscu zamieszkania bezprawnej presji ideologicznej. Doszliśmy do bardzo niebezpiecznego punktu, pewne zmiany w kształcie Polski samorządowej są niezbędne. Cele są jasne: wzmocnienie unitarności państwa oraz zwiększenie prawnej i demokratycznej kontroli nad lokalnymi ośrodkami władzy.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/451034-lokalni-bonzowie-niszcza-zaufanie-do-samorzadu-w-polsce