Sukces wizyty prezydenta Andrzeja Dudy w Stanach Zjednoczonych można odnotować na przynajmniej kilku poziomach.
Po pierwsze, co naturalne, jest to kwestia związana ze zwiększeniem bezpieczeństwa naszego kraju, a także podkreślenia politycznej wagi Polski jako jednego z najważniejszych sojuszników USA. Ten wymiar był przez lata mocno frustrujący: piękne słowa na przemówieniach nie przekładały się w tak symboliczny, namacalny sposób na konkrety. To także dlatego prezydent Duda mówił wczoraj o tym, że razem z Donaldem Trumpem nie chcą zbyt wiele gadać, ale robić, działać, przenosić współpracę na kolejne obszary gospodarki, nauki, innowacji, energetyki. Każda z tych spraw powinna zostać na spokojnie sprawdzona i oceniona, ale sygnały ze strony amerykańskiej są naprawdę bardzo dobre (zwłaszcza w kwestii elektrowni jądrowej, Baltic Pipe czy zakupu LNG).
Rzecz jasna szczegóły najważniejszego dealu militarnego, wojskowego, będzie trzeba analizować spokojnie, gdy ujrzą one światło dzienne, zostaną potwierdzone przez Kongres i zaczną wchodzić w życie. Skąd i dokąd trafią żołnierze, jaki sprzęt, za ile, w jakiej konfiguracji - te pytania na pewno padną w swoim czasie. Deklaracje strony amerykańskiej są więcej niż obiecujące, tym bardziej jeśli okrasić je wsparciem technologicznym w innych wymiarach współpracy i jasnym podkreśleniem ze strony NATO, że jest na to wszystko zielone światło, że nie jest to jakaś tam umowa pod stołem. Niemniej jednak zanim damy się ponieść wielkiemu optymizmowi, pamiętajmy, że Realpolitik bywa brutalna i bezwzględna, a diabeł często lubi tkwić w szczegółach.
Po drugie, to wielkie wzmocnienie pozycji prezydenta Andrzeja Dudy, ale i ministra Mariusza Błaszczaka. Tak naprawdę to dwóch największych - politycznie - beneficjentów tej podróży i wynegocjowanych ustaleń. To właśnie Duda i Błaszczak okazali się politykami, którzy ostatecznie pogrzebali mit o zagranicznej izolacji ekipy „dobrej zmiany” i braku skutecznej gry na arenie międzynarodowej. To naprawdę dużo.
Prezydent wchodzi z przytupem w ostatni rok swojej kadencji, który upłynie przecież w dużej mierze pod znakiem kampanii. Andrzej Duda i jego współpracownicy wydają się mieć świadomość, jak ważne w tym kontekście mogą mieć znaczenie takie gesty czy symbole. Duże znaczenie, choć niedoceniane, ma też kontekst natury estetycznej - nie było wczoraj chyba żadnego widza przed telewizorem, który wstydziłby się za Parę Prezydencką, nawet jeśli nie do końca dużo rozumie z układanek wojskowych.
Wzmocnienie ministra Błaszczaka jest mniej oczywiste, ale równie istotne. To minister obrony narodowej w bardzo spokojny, niemal niezauważany sposób prowadził szereg negocjacji, spotkań i wizyt. Bez niepotrzebnego prężenia muskułów przed konkretami, bez opowiadania publicznie o informacjach, które dopiero były negocjowane i niepewne. Nic dziwnego, że w kuluarach rządowych już teraz słychać plotki o większej roli dla Błaszczaka w nowym rozdaniu. Tym bardziej, że polityk ten po raz kolejny - po MSWiA - pokazał, że sprawdza się jako sprawny administrator konkretnymi resortami; bez niepotrzebnego zadęcia i tromtadracji.
O wzorowej, a przynajmniej bardzo udanej współpracy - wreszcie! - na linii MON - Pałac Prezydencki mówić nawet nie trzeba.
Po trzecie, to także wielka zasługa dla zaplecza obu tych polityków. Wyróżnić trzeba tutaj po stronie prezydenckiej ministra Krzysztofa Szczerskiego, szefa BBN Pawła Solocha i wielu urzędników pracujących daleko od kamer i dyktafonów. W resorcie obrony narodowej człowiekiem od czarnej, negocjacyjnej, zakulisowej roboty był Tomasz Szatkowski, który również po prostu dał radę. Nie wiem, czy musi to oznaczać od razu korzystanie ze ścieżek awansu i na przykład ministerialne awanse, gdyby wyborcy przedłużyli jesienią mandat dla PiS. Ale kilka nowych nazwisk w obozie PiS pokazało się przy okazji tych dyskusji, rozmów i wizyt. Furtki i ścieżki rozwoju stoją przed nimi otworem.
Po czwarte, sukces wizyty prezydenta Dudy w USA i wzmacnianych relacji polsko-amerykańskich ma także walor na polu polityki historycznej. O wczorajszym improwizowanym przemówieniu Andrzeja Dudy o historii Polski napisał już na naszych łamach Marcin Wikło, niemniej jednak to nie wszystko. Jeśli 1 września Donald Trump uświetni 80 rocznicę wybuchu II wojny światowej, a z Polski na cały świat popłynie sygnał o dramacie, jaki przyniosły nam w 1939 roku hitlerowskie Niemcy, można będzie powiedzieć o ukoronowaniu tych wysiłków, które przecież - jak choćby przy noweli o IPN - miały swoje wielkie trudności i doliny.
Po piąte, co ważne w tym kontekście - o sukcesach wizyty polskiej delegacji w USA mówią dziś wszystkie media. Nie da się tego przedstawić w generalnym, powszechnym odbiorze jako pół-sukces, jako niewykorzystaną szansę, jako dopiero jakąś nadzieję. Nawet TVN (zapewne z racji oczywistych, właścicielskich) musiał wczoraj po prostu opowiadać widzom o bardzo dobrej wizycie i nadzwyczajnie gorących relacjach na linii Warszawa - Waszyngton. Tego wszystkiego nie będzie się dało szybko wygumkować, zamazać, zrównoważyć jakąś trzydniówką - tym bardziej, że we wrześniu zanosi się na kolejne potwierdzenie sukcesów, o których mówimy.
Sezon polityczny obóz dobrej zmiany kończy podwójnym uderzeniem: zaskakująco wysoko wygranymi wyborami europejskimi i potwierdzeniem swoich sił w wymiarze międzynarodowym, głównie, rzecz jasna, polsko-amerykańskim. Czasem co prawda w polityce coś zmienia się gwałtownie, ale fakty są takie, że w sezon wakacyjny to PiS wchodzi jako hegemon na scenie politycznej.
ZOBACZ TAKŻE MAGAZYN BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/450756-wizyta-w-usa-piec-wymiarow-politycznego-triumfu-i-sukcesu