Czy żyjąc w czasach, w których nie jesteśmy w stanie przewidzieć skutków, jakie przyniesie ze sobą próba sił światowych mocarzy, nie jest nam, najbardziej ze wszystkiego, konieczny patronat ze strony jakiejś potęgi gospodarczej i militarnej?
Szczególnie dotyczy to Polski - kraju leżącemu w newralgicznym geopolitycznie miejscu. Takie przymierze – moim zdaniem - jest warunkiem koniecznym, jeśli chcemy w miarę bezpiecznie żyć, w suwerennym, a przy tym również rozwijającym się państwie. Sama obecność Polski w NATO, czy Unii Europejskiej okazała się bowiem - jak to wykazały wydarzenia z 10 kwietnia 2010 roku (zamknięte jak klamrą, złowieszczymi słowami: „państwo zdało egzamin”) - niewystarczająca do samodzielnego i równocześnie sprawnego funkcjonowania naszej ojczyzny.
Oczywiście, istnieją dla tej idei pozyskania mocarstwowego alianta, również (widzę dwie) alternatywy. Pierwszą z nich jest koncepcja całkowitego roztopienia się Polski w wielkiej cysternie jaką jest Unia Europejska. Moim zdaniem to ryzykowny projekt, gdyż nie tylko nie wiemy jaki w przyszłości Unia będzie mieć kształt, ale też - jak długo będzie istnieć. Czy, jeśli doszło by do „pełnej fuzji” krajów członkowskich, nie rozpadnie się ona, po próbach tworzenia wspólnej gospodarki, polityki wewnętrznej i zagranicznej - podobnie jak Czechosłowacja lub Jugosławia – z powrotem - na małe państwa narodowe. Wiadomo przecież, że zarówno światowe trendy, jak i ludzkie uczucia są zmienne.
Lecz nawet jeśli, po udanym zjednoczeniu, Unia się nie rozpadnie, to rodzi się inne pytanie - kto będzie w niej rządził? Najprawdopodobniej gdyby teraz doszło do stworzenia jednego Paneuropejskiego państwa – nie tylko ze wspólnym parlamentem, ale również rządem, policją, oraz siłami zbrojnymi - to rolę jego zarządców i włodarzy przejęli by głównie Niemcy i Francuzi, z małym udziałem przychylnych im osób z innych nacji (w rodzaju Donalda Tuska). Te dwa państwa grają bowiem pierwsze skrzypce w całym tym związku. I to właśnie one, zasadniczo, decydują o kształcie i kierunku w którym „wspólna Europa” podąża. Mało też wydaje się być prawdopodobne, aby kierownicza rola Niemiec, przy wsparciu Francji, została (przynajmniej w najbliższym czasie) zakwestionowana. Wręcz przeciwnie. Mam wrażenie, że zacieśnianiu się unijnych więzi towarzyszy wzrost siły politycznej obu „lokomotyw”. W sumie więc, jeśli ślepo i entuzjastycznie (bez przedyskutowania na nowo kwestii przywództwa) wybierzemy tę drogę, to trzeba być też przygotowanym, że rządy w Polsce sprawować może Berlin (przy ograniczonej - i skierowanej bardziej na pokaz dla ludności - autonomii marionetkowego rządu narodowego).
Pamiętamy przecież jak wyglądała sytuacja, gdy byliśmy pod butem Moskwy i wiemy, że nie było to dla Polski dobre – ani gospodarczo, ani politycznie. Dowodem na to, że tak właśnie stać się może, gdy przekażemy większość władzy państwowej instytucjom unijnym, jest fakt, że już dziś tak zwana „Bruksela” reprezentuje głównie interesy Niemiec, a nie Europy jako całości, o dobru innych państw (poza Francją oczywiście) nie wspominając.
Tej idei, którą powyżej opisałem, i temu scenariuszowi dla Polski - czyli bezrefleksyjnemu roztopieniu się w Unii, patronują dziś w Polsce partie zrzeszone w Koalicji Europejskiej. Komu taki kierunek polityki się podoba ma więc do wyboru całe spektrum ugrupowań - od PO po PSL, poprzez Nowoczesną i SLD plus Zieloni i Wiosna.
Jeśli natomiast idzie o drogę suwerenności i rozwoju, to trzeba by się temu przyjrzeć z dwóch stron. Jedną sprawą jest bezpieczeństwo militarne, drugim - gospodarcze, związane z rozwojem. To pierwsze jest oczywiście priorytetowe. I tu – moim zdaniem - samotnie nie jesteśmy w stanie przetrwać. W razie bezpośredniego, militarnego zagrożenia (a nie wiadomo jak sprawy na świecie się potoczą) gwarancję naszego fizycznego istnienia zapewnić może tylko potężny sprzymierzeniec. Takim kimś może być tylko któreś z supermocarstw. Jedna z czterech militarnych i gospodarczych potęg, na którą będzie można liczyć, w niebezpiecznych i trudnych czasach. Bo powinna być to rzeczywista potęga (a nie kolos na glinianych nogach - patrz: Anglia i Francja roku 1939), która dodatkowo jeszcze, widzieć będzie w sojuszu z nami swój interes.
Jak już wspomniałem nie może być tą potęgą Unia Europejska, gdyż takie mocarstwo (biorąc pod uwagę choćby brak sił zbrojnych) nie istnieje. Mogłyby to być natomiast same Niemcy. Tyle tylko, że nie leży to w ich interesie. Celem rządzących w tym państwie zdaje się być bowiem właśnie, wspomniane przed chwilą „przewodnictwo” w Unii. Wspieraniem Polski - w jej dążeniu do suwerenności i wzmocnienia politycznego, oraz gospodarczego - nie mogą być więc, de facto, zainteresowani. Polska, będąc częścią wspólnego, europejskiego rynku (czyli wróblem w garści) nie jest obecnie dla Niemiec kimś, o kogo należało by szczególnie politycznie zabiegać (prędzej dyscyplinować go). Takim kimś, jest dla nich natomiast kraj leżący na zewnątrz europejskiej, wspólnej gospodarki (zgodnie z zasadą „dobry wróbel w garści plus gołąb na dachu”), który posiada wielkie zaplecze surowcowe, oraz bezdenny głód technologii i towarów. Tym wymarzonym partnerem dla RFN jest oczywiście Rosja.
Na nasze nieszczęście, obydwa te kraje, od wieków, uważały i uważają niepodległą Polskę za przeszkodę w „kooperacji” (rozumianej zarówno ściśle, jak i w znacznie szerszym znaczeniu - patrz rok 1772, 1793, 1795, 1939). Słowo „przeszkoda” również i współcześnie nie wydaje się być przenośnią. Dowodem na to, że obydwie te potęgi nadal nie chcą mieć pomiędzy sobą żadnej zawady, jest choćby nord-stream. Bardzo kosztowny gazociąg, którego jedynym zadaniem jest ominięcie Polski, Ukrainy i Białorusi, czyli wyłączenie tych państw ze wspólnych interesów gospodarczych.
Poza tym, obydwa te mocarstwa, stosują poza nord-streamem, przeróżne inne metody, zmierzające do osłabiania nas politycznie i gospodarczo. Nie tylko poprzez politykę historyczną (oczerniania i ośmieszania w świecie), ale też przez marginalizowanie naszego znaczenia, czy próby (wysoce skuteczne) kształtowania naszej opinii społecznej za pomocą różnych narzędzi. Niemcom służy do tego celu znaczący udział w polskich mediach, opłacanie pracujących w nich dziennikarzy, nagradzanie przychylnych sobie polityków i ludzi kultury, oraz zatrudnianie agentów wpływu. Ale także i działanie za pomocą klasycznego wywiadu. Jednym słowem – moim zdaniem - kandydatura Niemiec, kraju który traktuje nas całkowicie przedmiotowo (bardziej jako przedmiot do przejęcia, niż partnera), na sojusznika Polski - pod względem militarnym - odpada całkowicie.
Drugie – wspomniana przeze mnie, przy okazji poprzedniej kandydatury mocarstwo - Rosja, także nie wydaje się być najszczęśliwszym pretendentem na naszego sojusznika i protektora. Zwłaszcza jeśli chodzi o fizyczne bezpieczeństwo. Doświadczenia ostatnich lat takie jak agresja na Gruzję, czy Ukrainę uczą ponadto bardzo wyraźnie, że polityka Moskwy jest o wiele bardziej drapieżna i bezkompromisowa niż działania Niemiec. Jej pierwszym celem (etapem), wydaje się być dzisiaj, wyeliminowanie, opanowanie lub uzależnienie krajów buforowych, oraz wszystkich graniczących z „imperium północy”. Z pomocą różnych środków – od gospodarczych, politycznych i propagandowych począwszy, na terrorystycznych i militarnych skończywszy. Dla Rosji zneutralizowanie (a w najlepszym razie zdominowanie) Polski, zdaje się, być też ważnym elementem polityki zagranicznej. Dlatego, choć Rosja, ze swym potężnym rynkiem wydaje się być dla nas wręcz wymarzonym partnerem gospodarczym, należy pamiętać, że dla kraju tego, każda rzecz jest, w pierwszym rzędzie jak oręż. Również handel.
Kolejnym kandydatem na sprzymierzeńca i patrona, o sojusz z którym Polska mogła by się potencjalnie starać są Chiny. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że jest to kraj idealny na koalicjanta – państwo rosnące w potęgę z siłą i dynamiką jakiej nie posiada obecnie żadne inne mocarstwo na świecie. Rzecz ma się tu jednak trochę podobnie jak z Rosją (według schematu: gospodarczo tak, militarnie - nie). I choć biznesowo byłby to chyba najlepszy z partnerów, to jak wprowadzić w życie sojusz militarny? Przede wszystkim - czym mógłby on się stać dla całej Europy? Jak odebrałyby to inne kraje regionu i jak by na niego zareagowały? To akurat nietrudno przewidzieć. Jednym słowem - już bez dłuższych dywagacji - koncepcja ta należy do tych w rodzaju ad absurdum. Nonsensowna, ale z zastrzeżeniem, że współpraca gospodarcza z Chińską Republiką Ludową powinna być największa, jak tylko być może.
Co nam zatem pozostaje – poza stwierdzeniem, że sojusznika powinniśmy szukać, jak najbliżej? Jakie mocarstwo jest, poza Rosją i Niemcami obecne w Europie? Pozostaje jeden, ostatni kandydat. Są nim Stany Zjednoczone Ameryki Północnej. Wiadomo, że jest to obecnie, wciąż największe mocarstwo, kontrolujące swe interesy na całym świecie. To paradoksalnie wielki plus, gdyż pilnując swoich interesów, nie jest ono zainteresowane wzrostem żadnej innej światowej potęgi – w tym nie tylko Chin i Rosji, ale również Niemiec. I to właśnie z uwagi na te dwa ostatnie kraje – które dla nas są historycznym przekleństwem – terytorium Polski jako leżące pomiędzy nimi, dla USA może być akurat interesujące. Przy tym Stany, zainteresowane są również Polską jako rynkiem zbytu, Polską jako„kuchennymi drzwiami” do Europy i ewentualnie źródłem atrakcyjnych koncesji na wydobycie rzadkich kopalin. Amerykanie wiedzą oczywiście doskonale, że są jedynym naszym rozwiązaniem i, że dzięki temu mogą na nas nieźle zarobić (to akurat nie jest najlepsza z informacji, bo ogranicza nasze możliwości negocjacyjne).
Co jednak - powinno dla nas być istotne - USA może być, paradoksalnie, sprzymierzeńcem i gwarantem realizacji drugiej z alternatyw. Tak jest. Ten sojusz może umożliwić nam pójść inną drogą niż konieczność poszukiwania gwarancji militarnych i bezpieczeństwa energetycznego u Stanów Zjednoczonych, czy innego mocarstwa. Ale co ważne druga z alternatyw nie pozbawia nas nie tylko suwerenności (jak Unia), ale wręcz zwiększa naszą niezależność i bezpieczeństwo, oraz wzmacnia politycznie, gospodarczo. To idea Trójmorza.
Żeby jednak nie było tak różowo, jest pewien zdecydowany minus, jaki wnosi ze sobą ten mecenat. Otóż decydując się na sojusz z USA trzeba przyjąć w pakiecie, z dobrodziejstwem inwentarza, również Izrael z jego bezwzględną i nieustępliwą polityką historyczną (jako narzędziem politycznym i ekonomicznym). Elity polityczne (np. Kongres), czy finansowe USA są bowiem w większości z różnych względów bardzo proizraelskie. I nie ma też w USA mocniejszego niż żydowskie lobby. Cały problem polega więc na tym, że zabiegając o USA, trzeba nie tylko obłaskawiać rekina, ale również jego drapieżnego rybę-pilota.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/449283-czy-jest-w-ogole-alternatywa-dla-polityki-pis