Próby robienia z współczesnego Gdańska „wolnego miasta” są aberracją. To jest polskie miasto i takim pozostanie.
O co właściwie chodzi? – można powtórzyć pytanie ministra spraw zagranicznych Józefa Becka z jego przemówienia 5 maja 1939 r. w Sejmie. O co chodzi w Gdańsku? Czy to ma być znowu „wolne miasto”? I niby dlaczego, skoro nawet historycznie taki status miał Gdańsk formalnie tylko w latach 1807-1814 oraz 1920-1939, czyli przez zaledwie 26 lat? (faktycznie Gdańsk miał specjalny status dłużej, mimo przynależności do Rzeczpospolitej lub różnych form państwa niemieckiego). Można odnieść wrażenie, że zarówno za prezydentury Pawła Adamowicza, jak i po objęciu zarządu miasta przez Aleksandrę Dulkiewicz próbowano i próbuje się uczynić z Gdańska miejsce eksterytorialne. I to specyficznie eksterytorialne, bo jakoś nawiązujące nie tylko do „wolnego miasta”, ale bardziej do niemieckiej niż polskiej przeszłości. A przecież w ponadtysiącletniej swej historii Gdańsk był polski przez 645 lat, zaś niemiecki przez 338 lat, z czego 117 lat przypada na zabory (poczynając od drugiego rozbioru Rzeczpospolitej), które objęły także Gdańsk.
Nie ma powodu, by ukrywać niemiecką przeszłość Gdańska, ale nie ma też żadnego powodu, by ją nadzwyczajnie eksponować. A już próby robienia z współczesnego Gdańska „wolnego miasta” są po prostu aberracją. To jest polskie miasto także dlatego, że tu rozpoczął się najbardziej dramatyczny, wyniszczający i mający dalekosiężne skutki rozdział historii polskiego narodu. Konkretnie 1 września 1939 r. na Westerplatte. Barbarzyństwo w traktowaniu terenu Westerplatte niczym wielkiego śmietnika jest czymś niewyobrażalnym i nieakceptowalnym. I jeśli lokalne władze nic z tym nie robią, musi wkroczyć polskie państwo. Musi, gdyż stan obecny to nie tylko skandal i kompromitacja lokalnych władz, ale też psucie reputacji Polski.
Na propozycję państwa, by na Westerplatte zlikwidować żenujący stan obecnego bezhołowia, prezydent Gdańska i radni ją popierający zareagowali w sposób wywołujący skrajne zdumienie i zażenowanie. Prezydent Aleksandra Dulkiewicz powiedziała: „Westerplatte jest jednym z najbardziej wymownych symboli walki o polskość. (…) Polscy żołnierze niemal do ostatniej kropli krwi bronili polskości tej ziemi. Dzisiaj PiS dla partykularnych i partyjnych celów chce Gdańskowi odebrać ten najbardziej symboliczny znak polskości tej ziemi. To niezwykle groźny projekt, który jest próbą zredukowania polskiego charakteru Gdańska, a ja na to nie pozwolę”. Z tej przedziwnej, histerycznej mowy wynikałoby, że zajęcie się przez polskie państwo skandalem rozgrywającym się na Westerplatte jest odrywaniem tego miejsca od Polski, pozbawianiem go polskości, pozbawieniem Gdańska atrybutów polskości. To jest tak bezsensowne, ahistoryczne i nielogiczne, że nie sposób zrozumieć intencji Aleksandry Dulkiewicz.
Władze Gdańska od dekad sprawiają wrażenie, jakby to polskość symbolicznych miejsc na ich terenie była problemem. Jakby trzeba było tę polskość ukrywać, a eksponować te elementy, które jednoznacznie kojarzą się z niemieckością czy statusem „wolnego miasta”. Nawet miejsca tak ważne dla polskiej historii, tożsamości i świadomości, jak Muzeum II Wojny Światowej oraz Europejskie Centrum Solidarności sprawiają wrażenie jakiegoś kosmopolitycznego odlotu. W Gdańsku muzeum opowiadające o II wojnie światowej nie może o tym strasznym wydarzeniu mówić z europejskiego punktu widzenia, gdyż wojna w Polsce była tak zbrodnicza, eksterminacyjna, okrutna i totalna, że jest to absolutnie nieporównywalne z doświadczeniami Francuzów, Włochów, Holendrów czy Duńczyków. Jeśli w Gdańsku mówi się o tej wojnie tak jakby się mówiło w Paryżu, Rzymie, Amsterdamie czy Kopenhadze, rozmywa się cała specyfika strasznej okupacji Polski. Gdańsk powinien krzyczeć o tym, że wojna zaczęła się od napaści na Polskę i że chodziło w niej o unicestwienie polskiego narodu, ostateczne zniszczenie polskiej państwowości oraz jego materialnych i duchowych podstaw. Z Gdańska nie może płynąć ogólnikowy komunikat o wojnie w Europie, bo on jest nieprawdziwy i jest koronnym argumentem dla wybielaczy niemieckiej winy oraz poszukiwaczy polskiej winy.
Gdy powstawało Europejskie Centrum Solidarności, jego celem miało być „upowszechnienie dziedzictwa ‘Solidarności’ w Polsce i innych krajach oraz czynne uczestnictwo w budowie tożsamości europejskiej”. Dlaczego centrum wielkiego polskiego ruchu musi być pretensjonalnie „europejskie”? Przecież nie musimy mieć żadnych kompleksów. W europejskości rozmywa się to, że rewolucja „Solidarności” była tak bardzo polska, oryginalna, że inspirowała innych, a nie odwrotnie. To Europa ma się czego uczyć od nas, a nie my nieustannie pokazywać swoje europejskie kompleksy. Węgrzy nie stworzyli żadnego „europejskiego centrum” dla upamiętnienia rewolucji 1956 r. i ofiar totalitaryzmu, który do rewolucji doprowadził. W Budapeszcie powstał po prostu Dom Terroru – na wskroś węgierski, a nie europejski. W Gdańsku wszystko musi być europejskie. Pewnie z głęboko zakorzenionej poprawności politycznej i strachu, żeby ktoś tego nie zakwalifikował jako przejawów nacjonalizmu. Tyle że to głupie, bezsensowne i przeciwskuteczne.
Gdańsk jest i będzie polski, a jego polskość nie jest niczym wstydliwym. Wręcz przeciwnie. Wstydliwe, żenujące i szkodliwe dla polskich interesów jest to infantylne doczepianie do wszystkiego europejskości. A najbardziej szkodliwe jest całkiem otwarte promowanie koncepcji „wolnego miasta”. Wolnego od Polski i polskich obowiązków.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/449151-gdansk-jako-wolne-miasto-bylby-wolny-od-polski