Kończąca się kampania przed wyborami do Parlamentu Europejskiego była dziwna, miałka, nerwowa i szarpana, niemal w całości abstrahująca od europejskich akcentów, które przecież niejako z definicji powinny wybrzmiewać podczas wyścigu do Brukseli i Strasburga. Z jednej strony nic w tym zaskakującego, ale pewne wnioski powinniśmy wyciągnąć.
Piszę o kampanii dziwnej, w pewnej mierze nieprzewidywalnej, ponieważ wysiłki, które dotychczas przynosiły określone rezultaty, tym razem odbijały się dość ograniczonym echem. I mam na myśli działania w zasadzie niemal wszystkich stron sporu politycznego. Prawo i Sprawiedliwość postawiło na duże potwierdzenie własnej wiarygodności, a „piątka” Jarosława Kaczyńskiego - jak celnie wskazał Marcin Mastalerek na łamach „Sieci” - była na tyle dużym wydarzeniem i wsparciem dla Polaków (na poziomie kilkudziesięciu miliardów złotych rocznie), że powinna zamknąć główną oś kampanii.
Tak się nie stało. Sposób opakowania, „sprzedania” wspomnianej „piątki” to jedna z przyczyn tego stanu rzeczy, ale silnie wiąże się z nim permanentne resetowanie głównych spraw i agendy tematów. To w zasadzie stało się normą, za którą bez powodzenia próbują nadążyć sztabowcy, politycy, dziennikarze, a pewnie i wyborcy. I między innymi dlatego tak poważne decyzje jak rozszerzenie programu 500+ przeszły bez większego echa. Ale działało to również w drugą stronę. Wrzutki „Gazety Wyborczej” wokół wież Srebrnej i majątku premiera Morawieckiego - niezależnie od realnej wagi tych tematów - znikały niemal tak szybko, jak się pojawiały, nie przynosząc żadnego efektu - może poza mobilizacją elektoratu antypisowskiego.
W tej logice, w tej dynamice przestają działać narzędzia, który jeszcze do niedawna były gwarantem sukcesu. Konwencje i konferencje, nawet te okraszone tonami konfetti i widowiskowych słupów świetlnych, tracą impet i wyborczy zasięg oddziaływania. Debaty telewizyjne, spoty wideo, audycje komitetów wyborczych z każdym kolejnym tygodniem zaczynają wydawać się coraz bardziej reliktami z poprzedniej epoki. Media społecznościowe przyjmują każdą ilość informacji, ale są raczej ściśle zamknięte w określonych bańkach, poza które mało kto wygląda.
Przy takim rozedrganiu trudno dziwić się, że wysiłki poszczególnych sztabów wyborczych były w dużej mierze nerwowe i szarpane. Dobrze pokazują to ostatnie dni - żonglerka poruszanymi tematami, opakowywanymi narracjami i przekazami dnia spowodowała, że kampania nie miała żadnej głównej osi (poza podziałem PO-PiS). Niby temat pedofilii w Kościele (za sprawą filmu Sekielskich) miał swoje przełożenie na kampanię, ale trudno nawet rozstrzygać, jak duże i w którą stronę zwrócone. Niby PiS konsekwentnie pytało o strefę euro, deklaracje co do wartości (karta LGBT, związki partnerskie, etc.) i ideologicznych skrętów, ale czy ktoś z ręką na sercu powiedziałby, że były to tematy najważniejsze, decydujące? Niby Koalicja Europejska próbowała zainteresować opinię publiczną szytymi na miarę hasłami o „100 mld więcej” czy walce w Brukseli o polską służbę zdrowia, ale leitmotivu czy gamechangera po prostu nie było.
Kończą nam się czasy wielkich tematów, które znamy z podziałów na Polskę liberalną i solidarną, na dwa wielkie bloki skupione wokół jednej sprawy, w których co najwyżej gdzieś na różnych skrzydłach skupiona jest uwaga opinii publicznej. Trudno też o kampanie, które dźwigali na barkach liderzy, bez oglądania się na resztę. Dzisiaj tak się nie da - przykład psów Joanny Scheuring-Wielgus, kuriozalnych nagrań Schetyny i Trzaskowskiego na wałach przeciwpowodziowych czy klipów Marka Opioły z policyjnymi helikopterami pokazuje, że parę spraw może się wysypać dosłownie na ostatniej prostej. Czasy spin doktorów, kreślących na długie miesiące naprzód, precyzyjne w szczegółach, strategie polityczne, po prostu minęły. Uwaga wyborców jest rozproszona, niejednorodna, coraz bardziej nieprzewidywalna. Na rynek polityczny wchodzą kolejne młode pokolenia, za którymi nadążyć jest jeszcze trudniej.
Napisałem też o kampanii miałkiej, bo w wymiarze poruszanych tematów była, mimo napięcia i nerwowości, dość przewidywalna. Przeniesienie pola gry wyłącznie na sprawy wewnętrzne było czymś absolutnie oczywistym (mało kto rozumie i chce zrozumieć skomplikowane mechanizmy w Brukseli czy skutki Brexitu), a to boisko znamy na wylot. I tak PiS poszło na skróty, próbując odtworzyć tą kampanią spór o politykę społeczną, z kolei politycy KE po odbiciu się jak od ściany w temacie straszenia Polexitem, wrócili do prostych opowieści o „złej władzy” spod znaku PiS.
Żeby było jeszcze gorzej, swoje zrobiły kolejne instytuty badawcze, publikując sondaże z kompletnym rozstrzałem zarówno co do metodologii, profesjonalizmu, ale i wyników (na poziomie nawet kilkunastu punktów procentowych). Nic dziwnego, że badania coraz częściej traktowane są jako kształtujące opinię publiczną, a nie oddające jej prawdziwy obraz.
Trudno się zatem dziwić, że przy tak dużym chaosie o wyniku wyborów zdecyduje mobilizacja elektoratów i szacowany poziom frekwencji, jaki otrzymamy w niedzielny wieczór. Oba główne bloki stoją przed wielkim i trudnym wyzwaniem. Z jednej strony Koalicja Europejska ma przed sobą wybory przeprowadzane w warunkach niemal cieplarnianych, niemal laboratoryjnych - to przecież elektorat głównie dużych miast chodzi do tych wyborów, a zjednoczenie opozycji miało przynieść efekt wow. Tego ostatniego prawdopodobnie nie będzie, chyba, że zdziwimy się w niedzielny wieczór i później, po danych po wynikach podanych przez PKW. To banał, ale powtórzmy - porażka, remis, a nawet minimalne zwycięstwo ekipie Schetyny nie da nic szczególnego (poza efektem psychologicznym). To musiałby być nokaut, na przynajmniej 6-7 punktów procentowych. Ale i politycy PiS, podbijając bębenek i wagę tych wyborów (a przy okazji podnosząc poprzeczkę oczekiwań) sprawili, że punktem odniesienia nie będzie dzisiejszy stan posiadania mandatów do PE, ale ogólny wydźwięk porównania wyników procentowych.
Na koniec uwaga natury ogólnej - po chwytach stosowanych w tej kampanii, możemy domyślić się, że jesienny bój o wszystko będzie jeszcze bardziej bezwzględny, a zagrania, które dziś traktujemy jako te poniżej pasa, staną się czymś naturalnym. Margines przesuwany jest coraz dalej, zamęt kampanijny staje się coraz większy, historie coraz bardziej łopatologiczne i prymitywne, a wyborcy traktowani niemal wyłącznie jako ci, których trzeba zmobilizować (demobilizować), a nie przekonywać do swoich racji. Ponure, mało optymistyczne to wnioski, ale na szczęście to tylko publicystyka - mogę się po prostu mylić, czego państwu i sobie życzę.
ZOBACZ TAKŻE NOWĄ ODSŁONĘ MAGAZYNU BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/448055-koniec-swiata-spin-doktorow-wnioski-po-kampanii-do-pe