Donald Tusk okazał się znacznie sprytniejszy, bystrzejszy i przewidujący niż jego groupies.
To, co się działo 3 maja 2019 r. na Uniwersytecie Warszawskim (szkoda, że właśnie tam), „to nie kryzys, lecz rezultat” – jak mawiał Stefan Kisielewski. Nikt Donalda Tuska nie wrobił w Leszka Jażdżewskiego, za tym ostatnim nie stał Grzegorz Schetyna czy inne siły. Wszystko, co wtedy powiedziano, jest „rezultatem”. Równie dobrze to, co powiedział support Tuska, mogło paść z ust siedzącego na sali Andrzeja Saramonowicza, bodaj największego entuzjasty owego supportu. Od dawna środowiska liberalno-lewicowe w Polsce nakręcają się w antyklerykalizmie, a jedną z największych wad rządzącej zjednoczonej prawicy mają być związki z Kościołem, najczęściej zresztą przedstawiane w skrajnej karykaturze i daleko od rzeczywistości.
Support Tuska antyklerykalnie i antykościelnie poszalał, bo „taki mamy klimat”. Od lat go mamy, o czym najlepiej świadczą reakcje po filmie Wojciecha Smarzowskiego „Kler”. Demonstrowany, szczególnie przez polityków i celebrytów, entuzjazm po premierze „Kleru” te głęboko zakorzenione nastroje najlepiej oddaje. Liberalno-lewicowy paradygmat to antyklerykalizm i tzw. wartości europejskie, czyli popłuczyny po rewolucji francuskiej wzbogacone doświadczeniami kontrkultury 1968 r. Rewolucjoniści z lat 1789-1799 byli zresztą antyklerykałami w stopniu skrajnym, a wręcz zbrodniczym, rewolucjoniści z 1968 r. – byli w tym względzie równie nawiedzeni, choć nie dysponowali odpowiednimi możliwościami rozprawy z Kościołem (kościołami).
Nie jest przypadkiem, że przedstawiona po wynurzeniach supportu przez Donalda Tuska wizja wspólnoty i Europy też była kompletnie wyprana z tradycji dłuższej niż ostatnie kilkanaście lat i z wartości, który choćby marginalnie zahaczałyby o chrześcijaństwo. Choć chrześcijańscy demokraci to ojcowie założyciele Wspólnot Europejskich. Język Tuska jest doskonale funkcjonalistyczny (w sensie, w jakim to pojęcie zaistniało w socjologii i antropologii), a gdy chodzi o odniesienie do wartości, to jest tak płaski jak holenderskie poldery. Nawet konstytucjonalizm Tuska (a także innych eurokratów) jest płaski i funkcjonalistyczny, bowiem zawarte w nim wartości są albo maczugą albo pelargonią na parapecie czy też ornamentem.
Współczesny europeizm odwołuje się do artykułu 2 traktatu europejskiego, co nie znaczy nic więcej niż upodobanie do ornamentyki. Art. 2 stanowi: „Unia opiera się na wartościach poszanowania godności osoby ludzkiej, wolności, demokracji, równości, państwa prawnego, jak również poszanowania praw człowieka, w tym praw osób należących do mniejszości. Wartości te są wspólne Państwom Członkowskim w społeczeństwie opartym na pluralizmie, niedyskryminacji, tolerancji, sprawiedliwości, solidarności oraz na równości kobiet i mężczyzn”. Tu też mamy czysto funkcjonalistyczny zapis, nawet nie odwołujący się do „Deklaracji praw człowieka i obywatela” z 26 sierpnia 1789 r. To po prostu zbiór komunałów, które (wedle kategorii George’a Orwella) obowiązują równych, ale nie równiejszych. O tym najlepiej przekonuje stosunek najważniejszych unijnych instytucji i największych państw do równościowych zapisów art. 4 traktatu europejskiego.
Tylko antyklerykalizm i antykościelność są zajadłe i wojujące, bo trzeba się rozprawić z ostatnimi filarami tradycji oraz prawdziwego zakorzenienia w wartościach. Reszta, w tym przede wszystkim tzw. wartości europejskie, to chłodne emocjonalnie banały. I takie być muszą, żeby można nimi dowolnie żonglować, czego nie da się robić z wartościami dobrze zakorzenionymi i osadzonymi w tradycji. Wizja supportu Tuska był agresywna i wojownicza, wizja samego przewodniczącego Rady Europejskiej zblazowana i nijaka, mimo różnych szpil i szpileczek. Bo przyszły europejski porządek będzie łatwo ustanowić, gdy się Europejczyków ostatecznie wykorzeni. Czyli mamy zabieg deaksjologizacji społeczeństw zrealizowany (przy pomocy terroru) przez bolszewików i miękko, ale konsekwentnie i przez dekady realizowany przez pokolenie 1968 r., działające pod patronatem „młodego” Marksa i Herberta Marcuse’a. Nic dziwnego, że obecnie „ideały” Unii Europejskiej są bez porównania bliższe koncepcjom Herberta Marcuse’a i Altiero Spinellego niż Alcide De Gasperiego i Roberta Schumana. To jest po prostu rezultat. Tak jak rezultatem są wydarzenia z 3 maja 2019 r. na Uniwersytecie Warszawskim.
Świadkami stanu ducha postępowej Polski oraz Europy byli m.in. Ewa Kopacz, Małgorzata Kidawa-Błońska, Hanna Gronkiewicz-Waltz, Grzegorz Schetyna, Jan Krzysztof Bielecki, Władysław Kosiniak-Kamysz, Tomasz Siemoniak, Leszek Balcerowicz, Krzysztof Kwiatkowski, Bartłomiej Sienkiewicz, Piotr Zgorzelski czy rektor UW prof. Marcin Pałys. I większość z nich na atak supportu zareagowała grzecznie i przychylnie, bo takie zachowanie to też rezultat długotrwałego urabiania, czyli prania mózgów. Nie klaszcząc Donald Tusk okazał się znacznie sprytniejszy, bystrzejszy i przewidujący niż jego groupies. Ci musieli potem się tłumaczyć, że wprawdzie klaskali, ale z dystansem, a nawet z obrzydzeniem. Tyle tylko, że na co dzień uczestniczą w tym, co zadufany w sobie i rozochocony atmosferą support wyłożył młotkiem. Support jest bowiem w tym wszystkim mało ważny, natomiast politycy w roli baranów idących w ciemno za przewodnikiem całkiem ważni. I ta ich postawa jest właśnie rezultatem tego, co w Polsce i Unii Europejskiej dzieje się od dłuższego czasu. Można wprawdzie zrozumieć, że występowanie w roli baranów nie jest specjalnie prestiżowe, ale wypadałoby wiedzieć, że tylko w takiej roli postępowi politycy „autorytety” i celebryci są potrzebni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/445382-bilans-majowki-tusk-jego-support-i-barany