Był jubileusz, był zatem pretekst do zorganizowania „High Level Summit” i przyjęcia okolicznościowej deklaracji pt. „Together for Europe”. Co z tej fety i końcowego dokumentu wynika? Przede wszystkim to, że dzisiejszą, rozrośniętą Unię Europejską gnębi największy kryzys w jej krótkich dziejach, że jeśli wspólnota 28 państw nie odpowie sobie na kilka fundamentalnych pytań i nie podejmie stosownych działań, grozi jej po prostu wstrząs, a może nawet rozpad…
Na weselu nie mówi się o pogrzebie, ale że goście rozjechali się już do domów można, a nawet trzeba wyłożyć kilka prawd bez owijania w bawełnę. O sytuacji, w jakiej znajduje się obecnie UE mówi wiele już tylko lista gości. Byli premierzy Bułgarii i Rumunii (notabene w unii nieco później, bo od 2007r.), Chorwacji (w UE dopiero od 2013r.), Czech, Litwy, Estonii, Malty i Węgier, zaś Cypr, Łotwę, Słowację, Słowenię reprezentowali wicepremierzy lub szefowie dyplomacji. Przedstawicielem samej unii był… jeden z wiceprzewodniczących Komisji Europejskiej, fiński polityk Jyrki Katainen, odpowiedzialny we wspólnocie za kwestie zatrudnienia, wzrostu gospodarczego, inwestycji i konkurencyjności. Był to zatem wysoki szczyt („High Level Summit”) niższego szczebla. Podział na tzw. starą i nową Europę uwidocznił się z całą jaskrawością, ta pierwsza widać uznała, że nie ma powodów do radości, A szkoda, bo (pomijając aspekty polityczne) kraje środkowej i wschodniej Europy stały się dla państw zachodniej części naszego kontynentu potężnym, wielomilionowym rynkiem konsumenckim, zbytu i inwestycyjnym, który w bilansach wzrostu gospodarczego dopomógł im wydatnie utrzymać się na d kreską. Wedle oficjalnych danych z każdego euro „wydanego” na nasz region wraca do zachodnich „inwestorów” 85 centów. Rzecz jasna, korzyści są obustronne, niezależnie od tego, że jedni mają większe, inni mniejsze. Co zatem spędza sen z powiek w Berlinie czy w Paryżu, czemu stolice Niemiec i Freancji ta Warszawa tak kłuje w oczy?
Z ich punktu widzenia byłoby cudnie, gdyby było jak było, niestety, środkowo-wschodnie myszy ryknęły. Nie chcą już bezwolnie podporządkowywać się woli samozwańczego, niemiecko-francuskiego dyrektoriatu, narzucającego poprzez Brukselę własną politykę członkom UE „drugiej kategorii”. Znalazło to dobitny wyraz w przyjętej wczoraj „Deklaracji Warszawskiej Dotyczącej Ponownego Zjednoczenia Europy - Nasza Unia, Nasza Przyszłość”. Osiągnięcia były, nikt tego nie podważa, podobnie jak samej celowości istnienia Unii Europejskiej, są natomiast poważne, wręcz egzystencjalne zagrożenia dla wspólnoty, które jedni widzą, a drudzy jeszcze dostrzec nie chcą. Zostały one sformulowane w tejże deklaracji w eleganckiej formie, że należy:
- „stosować takie samo podejście w stopsunku do wszystkich państw członkowskich” co oznacza, że w unii są równi i równiejsi, że…
- „Rządy wszystkich państw członkowskich muszą uczestniczyć w procesie decyzyjnym UE na takiej samej zasadzie oraz w duchu lojalnej współpracy i jedności”, czyli bez retuszu, że obecnie nie uczestniczą i lojalnej współpracy nie ma (jajko nie może być do połowy nieświeże), że harmonijny rozwój wymaga…
- „uczciwej konkurencji”, co w podtekście znaczy, że uczciwa nie jest, i dalej, że…
- „UE musi przeciwstawić się rosnącemu protekcjonizmowi na swoim terytorium i poza nim”,co otwartym tekstem należy nazwać dyskryminacją, że…
- „musimy wznowić proces nadrabiania zaległości”, a więc, że takowe powstały, oraz podjąć…
- „działania mające na celu zatarcie różnicy w rozwoju”.
No, to przejdźmy od ogółu do szczegółu. Unia Europejska, utworzona dopiero po upadku komunizmu w Europie, istniejąca od 1 listopada 1993r., nigdy nie była, ani wcześniej, za EWWiS, ani EWG, ani po jej rozszerzeniu towarzystwem dobroczynnym. Przeciwnie, toczy się w niej od zawsze walka o własne, zazwyczaj rozbieżne interesy. Twarda i bezwzględna, z trzaskaniem drzwiami, blokadą przyjmowanych postanowień włącznie. U jej podstaw leży strach Francji przed odrodzeniem się silnych Niemiec, oraz powojenne starania Niemców o nobilitację i awans polityczny w Europie i świecie, poprzez Europę. Wymownym tego przykladem był francuski dowcip z chwili zjednoczenia RFN/NRD, że z miłości do Niemiec życzyliby sobie aż dwóch państw niemieckich, oraz cezura poźniejszego szczytu UE w Nicei, na którym przy ustalaniu liczby głosów w Radzie Niemcy i Francuzi najpierw skoczyli sobie do gardeł (ówczesny kanclerz Gerhard Schröder uważał, że skoro liczba ludności RFN jest o jedną trzecią większa niż Francji, Niemcy powinny mieć więcej głosów w tym gremium). Nieco później Niemcy i Francuzi przygotowali i przeboksowali w UE nową „propozycję” na własną korzyść (kto pamięta protest PO i hasło: „Nicea albo śmierć”…?), kosztem osłabienia głosu nie tylko Polski. Można rzec, Francja i Niemcy wypracowały sobie model szukania ich nadrzędnegoi kompromisu dla wspólnego, tzn. ich dobra, przy czym nie obywa się nawet bez wyzwisk, inwektyw, zrywania bilateralnych konsultacji międzyrządowych itp. Przykładami bezpardonowej walki kolejnych rządów w Berlinie i Paryżu mogę sypać jak z rękawa. Oto kilka z nich.
Niemców zirytowała francuska idea stworzenia Unii Śródziemnomorskiej, z udziałem państw z południa Europy, północy Afryki i Bliskiego Wschodu. Była to odpowiedź prezydenta Nicolasa Sarkozy`ego na rozszerzenie UE na wschód, co nie bez racji odebrał jako wzmocnienie wpływów i korzyści gospodarczych Niemiec w tym regionie. Powodem konfliktów była nie tylko ich rywalizacja w ramach rozszerzającej się unii. Rząd w Berlinie wytykał „niereformowalnym Francuzom” utrudnianie życia niemieckim koncernom, protekcjonizm, interwencjonizm i partykularne łączenie firm w narodowe koncerny, jak np. Suez i Gaz de France. Gdy koncern Siemensa chciał kupić bankrutujący Alstom, prezydent Francji podstawił mu finansowe protezy i uniemożliwił tę transakcję. Całymi latami toczyła się też wojna między niemieckim koncernem energetycznym RWE i francuskim GDF. Berlin i Paryż kruszyły kopie niemal w każdej dziedzinie, od batalii o zmiany strukturalne i wpływy w spółce EADS, po ofensywę w branżach telekomunikacji, transportu, bankowości, czy techniki wojskowej. Niemców doprowadziło do białej gorączki zawarcie przez Francję lukratywnego kontraktu na dostawy sprzętu wojskowego dla Libii, czy podpisanie z Chinami umów o łącznej wartości 20 mld euro, dotyczących budowy siłowni jądrowych i dostaw samolotów. Podczas gdy Merkel naraziła się Chińczykom za przyjęcie Dalailamy w Urzędzie Kanclerskim, francuscy politycy zwekslowali kwestię Tybetu i Tajwanu jako wewnętrzną sprawę Chin i wychwalali je za „postępy w respektowaniu praw człowieka”… Takie posunięcia trafiają Niemców, którzy należą do największych eksporterów w świecie, w najczulsze miejsce, ale gdy chodzi o ich siłę sprawczą w ramach Unii Europejskiej, Francja to Francja, „…Augen zu”/oczy zamknięte, zgrzyty i dysonanse idą na bok - jeszcze się nie zdarzyło, aby skrupulatny Berlin domagał się np. sankcji za tak istotne łamanie przez Francję kryteriów stabilizacji eurowaluty (de facto Francja nie spełniała warunków konwergencji przy zawieraniu unii walutowej), jej gigantycznego zadłużenia wewnętrznego, deficytu budżetowego itp., nie mówiąc już o takich „drobiazgach”, jak dokonywane wbrew ustaleniom Brukseli np. dopłat dla rybaków i innych branż.
Długo by o tym mówić. Wracając na nasze podwórko, kraje środkowo-wschodniej Europy, w tym Polska, były wiszącymi na klamce UE petentami, więc - chcąc nie chcąc – godziły się różne dyktaty, a te wynikały właśnie z interesów głównie Berlina i Paryża. Np. głównymi beneficjentami rolniczych dopłat są Francuzi, stąd poparcie Berlina (dla uzyskania innych korzyści), dla powziętych ustaleń, które sprowadzają się do tego, że piętnastu latach członkostwa Polski w UE nasi rolnicy nie zbliżyli się pod tym względem nawet do unijnej średniej. A tak dla odświeżenia pamięci, okrzyknięty u nas „największym przyjacielem Polski” kanclerz Helmut Kohl, który – co sam przyznał – granicę na Odrze i Nysie uznał „pod presją USA” (na marginesie zjedoczenia Niemiec, podczas negocjacji „2+4”, RFN/NRD-USA/ZSRR/Wlk.Brytania/Francja), obiecał szybkie włączenie naszego kraju do wspólnoty, ale zrealizował to dopiero piętnaście lat później jego następca. Nawiasem mówiąc, Gerhard Schröder (po imieniu z premierem Leszkiem Millerem) wymógł na Brukseli wydłużony „okres przejściowy” w dostępie Polaków do niemieckiego rynku pracy - Niemcy zniosły go jako ostatni, blokowal też włączenie naszego kraju do strefy Schengen, a także dołączenia Polski do grona tzw. unijnych decydentów, obok Niemiec, Francji, Wlk. Brytanii, Włoch i Hiszpanii. Przy tej okazji warto wspomnieć próbę montowania przez niego, wraz z Jacquesem Chirakiem i Władimirem Putinem antyamerykańskiej osi; prezydent Francji otwarcie odmówił Polsce prawa głosu w polityce międzynarodowej…
Najnowszymi przykładami rozgrywki między równymi i równiejszymi jest kwestia transportowców, który Niemcy i Francuzi usiłowali (gra się jeszcze nie skończyła) wyeliminować ze swoich rynków, czy kuriozalny wręcz „okres przejściowy” w UE dla zaprzestania oszustwa niemieckich koncernów, sprzedających w krajach Środkowo-wschodniej Europy towary gorszej jakości, nierzadko po wyższej cenie (osobiście bardziej winię za to polskich rząd, który do tego dopuszcza - w Niemczech takie produkty nie byłyby w ogóle dopuszczone do sprzedaży, a rolę kontrolera spełnia m.in. nadzór TÜV). Jakkolwiek to zabrzmi, są to jednak kwestie oboczne, gdyż największy problem „nowoczesnej Europy” stanowią bezczelne, jawne próby wywierania wpływu na wewnętrzne sprawy w Polsce (i nie tylko), ergo, wspieranie opozycji w celu odsunięcia od władzy niewygodnego rządu PiS, który nie godzi się na traktowanie kraju jak niemieckiego/francuskiego latyfundium. I, dla jasności, wytykanie za Odrą „niewdzięczności Polski”, która jakoby jest największym biorcą unijnych dopłat, uściślam: po zjednoczeniu Niemiec otwarcie naszego rynku przyczyniło się do tego, że zjednoczona Republika Federalna nie popadły w recesję (co przyzna każdy niemiecki ekonomista), a poza tym - w liczbach wymiernych Polska dostaje najwięcej unijnych dopłat, co wszakże jest propagandową manipulacją, albowiem wynika to z wielkości naszego kraju – w przeliczeniu na „głowę” (liczbę mieszkańców) oraz w stosunku do PKB jesteśmy wśród biorców dopiero na trzeciej i czwartej pozycji (łatwo to sprawdzić w danych Eurostatu).
Podkreślę jeszcze raz: nie chodzi o epatowanie liczbami, ani o dyskredytację niewątpliwych osiągnięć, do których przyczyniła się Unia Europejska – te są niepodważalne. Problem w tym, że wspólnota wymaga dziś gruntownej renowacji, a przyczynił się do tego walnie właśnie niemiecko-francuski dyrektoriat, który usiłował przekształcić wspólnotę niepodległych państw w podległy mu – jak pokpiwają dziś Rosjanie - „jewrosojuz”. Nie bez powodu zrodziły się brexitowe nastroje na Wyspach Brytyjskich, nie bez przyczyny widoczny, narastający eurosceptycyzm w szerszej skali. Punktem zwrotnym była próba narzucenia całej UE polityki imigracyjnej przez kanclerz Angelę Merkel, co należy podkreślić, autorytarna, arogancka, bez żadnych, ale to żadnych podstaw prawnych, traktatowych, ba, bez nawet uzgodnień z członkami unii. Kolejnym elementem tych pomieszanych puzzli z unijną flagą w tle jest odwrót od chrześcijańskich korzeni i tradycji Europy, co awansująca do parlamentu w niedawnych wyborach w Hiszpanii partia Vox/Głos nazywa „represyjną genderideologią” i „genderowym szaleństwem”. Jakże to symptomatyczne, że w brukselskich (czytaj: Berlina i Paryża), kręgach Vox, która opowiada się przeciw liberalizacji przepisów o przerywaniu ciąży, przeciw równaniu praw par jednopłciowych z małżeństwami heteroseksualnymi, nazywana jest… „skrajną prawicą” lub partią „prawicowo-populistyczną”. Niemieccy chadecy z Unii Chrześcijańsko-Demokratycznej (CDU), którzy dawno powinni mieć wykreśloną z nazwy pierwszą literę (notabene postulowało to już wielu), trzymają dziś kciuki za pomyślne utworzenie rządu przez… socjalistę z Partido Socialista Obrero Espanol, PSOE), dotychczasowego premiera Pedro Sáncheza… Ale nawet ten polityk ma obiekcje, co do uzurpatorskiej hegemonii Niemiec i Francji w UE; Sánchez wyłożył to kanclerz Angeli Merkel podczas ich spaceru po hiszpańskiej plaży, a mianowicie, że oczekuje dołączenia Madrytu do kierowniczego duetu Berlina i Paryża.
W Europie wieje obecnie wiatr prawicowej odnowy, sprzeciwu wobec unijnej rzeczywistości i uzurpatorskiej władzy Brukseli pod dominującym, niemiecko-francuskim protektoratem. Dość wspomnieć niedawne wybory we Włoszech, czy wcześniejsze w Austrii, problemy z utworzeniem rządu w Szwecji, a także sytuację na scenie politycznej samych Niemiec, gdzie rządowa spółka z przymusu CDU/CSU-SPD dołuje w sondażach, zaś sukcesy wyborcze odnotowuje kontrowersyjna AfD (Alternatywa dla Niemiec). W cieniu obchodów 15.lecia naszego członkostwa w UE, a więc otwarcia ssię wspólnoty na region środkowo-wschodniej Europy pozostaje fakt, że po raz pierwszy w jej dziejach unia się… kurczy. Dlaczego? Na to pytanie usiłował oględnie odpowiedzieć premier Mateusz Morawiecki w wywiadzie dla Politico, w którym mówił o konieczności „walki z nierównościami”, „zwalczania monopoli” i o „fundamentach demokracji”…
Czy to nie kuriouzalne? W Unii Europejskiej rozlegają się dziś dzwonki alarmowe i apele o respektowanie… zasad funkcjonowania demokracji. Na pytanie zadane na warszawskim szczycie podczas konferencji prasowej o reakcję w Berlinie i Paryżu na sugestie zawarte w wywiadzie Mateusza Morawieckiego dla Politico, premier odpowiedział, cytuję z pamięci: „trzeba im dać trochę czasu”, aby ten wywiad przeczytali. Uprzejmy był. Ja premierem nie jestem i mogę otwartym tekstem: był taki niemiecki polityk, Martin Schulz się nazywał, z nadania, bo nie z wyboru szef europarlamentu, który forsował ideę, by ten unijny organ miał ponadnarodowe, nadrzędne znaczenie, zaś Komisja Europejska pełniła rolę ponadnarodowego rządu wszystkich rządów, jeździł krajach członkowskich UE i usiłował stawiać na baczność lokalne władze. Zgodnie z tą wizją, Europa miałaby być bezideowym, beznarodowym, bezpłciowym tworem, nazywanym awansem „superpaństwem”, rządzonym przez „Schulzów” z Brukseli. Jak kto woli, punkty wyborcze zostaną otwarte już 26 maja, ot taki High Level Summit, który może mieć jednak decydujące znaczenie…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/444964-unia-europejska-za-a-nawet-przeciw