Wielką zasługą, ale bodaj niezamierzoną, strajku nauczycieli jest dyskusja o polskiej szkole. Z trzydziestoletnim opóźnieniem wprowadza ona spore ożywienie, dostarcza mediom gorących tematów, wywołuje spory ideologiczne, ale pod względem sprawczości i oferowanych rozwiązań jest kompletnie jałowa.
Po raz kolejny okazuje się, że znacznie bardziej wiemy czego nie chcemy niż to czego chcemy. Na tę chorobę cierpi również szkoła. Wiemy, że nauczyciele nie chcą biurokracji, co jest zrozumiałe i oczywiste, nie chcą wydłużonej ścieżki awansu – zgadzam się i z tym postulatem. Środowisko jest bowiem w takim stanie, że czy staż będzie trwał rok czy pięć lat, czy go w ogóle nie będzie jest bodaj bez znaczenia. Tak jak stopień nauczyciela dyplomowanego nie oznacza wcale mistrzostwa i niezależności myślenia pedagogicznego, w wielu przypadkach jedynie umiejętność skompletowania dokumentów i stosowny staż. Najczytelniej wiemy czego nauczyciele chcą – chcą lepiej zarabiać. Ale to postulat każdej grupy zawodowej, pod każdą szerokością geograficzną i od zawsze. Stąd gdy premier Mazowiecki z wicepremier Szydło mówili o reformie, to mówili o pensjach.
W tym kontekście należy widzieć ewentualność zwołania tzw. okrągłego stołu oświatowego. Jego pomysł jest na razie nieokreślony i nie bardzo wiadomo czemu ów stół miałby służyć. Bo że obecnie nie mam takiego stołu, który pomógłby polskiej oświacie, nie mam wątpliwości. Bo każdy mebel trzeba najpierw zaprojektować. Zaraz to wyjaśnię.
Jeżeli okrągły stół miałby na nowo wymyślić polską szkołę, to kto miałby przy nim zasiąść? Przedstawiciele partii rządzącej, opozycyjnej? Pisiory i antypisiory? Kto? Patrioci i obywatele świata? Może nauczyciele i rodzice, może reprezentanci uczniów, duchowni? Reprezentanci mniejszości, ze szczególnym uwzględnieniem homosiów i Żydów? A może profesorowie uniwersyteccy? Albo może z każdej grupy po trochu? Tylko po co, a precyzyjniej – z czym mieliby przyjść do tego stołu? Przecież oni (my także) mieli trzydzieści lat, aby stworzyć nową polską szkołę. Nie wymyślili, a jeszcze popsuli to, co zastali. Wymyśliliśmy, aby wejść „do Europy” i mamy z tego powodu, oprócz drobnych kłopotów, ewidentne korzyści. Wymyśliliśmy sobie, że potrzebujemy autostrad i już sporo ich mamy. Wymyśliliśmy, że nie chcemy cenzury i ją znieśliśmy. A co ze szkołą? Nie myśleliśmy o niej, a gdy zaczęliśmy, to wymyśliliśmy koszmarek pod tytułem „gimnazjum” i nie potrafiliśmy się zeń w porę wycofać. Przy okazji zepsuliśmy sobie szkoły średnie. A skutki tego widzimy między innymi u studentów. Nie będę się nad tym rozwodził, po wielokroć to opisywałem. Zatem ci, którzy nic dla szkoły nie wymyślili mają się teraz spotkać i coś wymyślić. Ale od kiedy suma braku pomysłów ma wygenerować jakiś wielki, wspólny pomysł? Zaiste, to dziwaczna logika.
Spotkania takiego okrągłego stołu mogą zaowocować prostymi decyzjami, do których nie tylko stół, ale nawet taboret nie jest potrzebny. Ograniczenie biurokracji, wzrost poborów i co tam jeszcze, to tak naprawdę dyskusja bezdyskusyjna. Potrzeba na nią bodaj pół godziny i nie trzeba siadać do stołu, bo można na stojąco. Natomiast jestem pewien, że wszystko co dotyczyć będzie meritum szkoły, a zatem esencji jej istnienia, zamknie się w obszernych, fasadowych ogólnikach i będzie zapisem zbiorowej utopii, a przy okazji zbiorowym masażem ego. Czy naprawdę nie wiemy gdzie żyjemy? Czy nie widzimy nie tylko skali opóźnień w oświacie, ale nade wszystko skali pustki u jej kreatorów. Na Boga, ten świat roi się od roszczeniowych Broniarzów i fanów intelektualnego disco-polo, ale i dławi brakiem samokrytycyzmu wobec samych siebie. Nauczyciel(ka?) biegający(a) w przebraniu krówki powinien zastąpić dotychczasowy symbol kaganka oświaty. Z dawnego „Wychowywać znaczy płonąć” zrobiło się „Wychowywać znaczy strajkować”. Oczywiście dla dobra uczniów, a zwłaszcza maturzystów.Naprawdę ktoś myśli, że tacy wymyślą nam mową szkołę? A może jeszcze przy okazji rakietę kosmiczną i nową teorię względności? Jeśli dobrze odczytać niepłacowe postulaty nauczycieli, które (w śladowej ilości) się jednak pojawiły, to można je odczytać jako zbiorowe wyznanie winy „źle uczymy, bo… i przez to, że…”. I ta kompletnie niedorzeczna argumentacja, że jak będzie o tysiąc więcej, to będziemy się bardziej starać. Tu więc pojawia się zdziwienie – to dotąd się nie staraliście?! W tym kontekście podwyżka płacy przybiera charakteru łapówki.
Obrady nauczycielskiego okrągłego stołu w takich warunkach mogą mieć charakter wyłącznie doraźny i pozorny. Bo wciąż żywimy pewność, że jakieś ustawy, decyzje,szybkie ruchy uzdrowią nam oświatę. Tymczasem trzeba tu spójnej i odważnej koncepcji zmiany. Ale ta nie nadchodzi, bo najwyraźniej nie ma skąd.Mało tego – możemy być nawet pewni, skąd tak rychło nie przyjdzie. Nie przyjdzie od nauczycieli, bo gdyby miała być to by już dawno była. Nie przyjdzie z uniwersytetów, a zwłaszcza od pedagogów akademickich, bo niemal nikt naszych książek nie czyta. A poza tym taka koncepcja, jeśli jest, to jest rozproszona w różnych nurtach tej nauki i w mnóstwie książek. A nikt się nie garnie, aby to wszystko w całość połączyć. Nie przyjdzie odsiecz z żadnego ministerstwa, bo tam jest zawsze dobór polityczny i nie ma zgody na fachowców.Nie dostaniemy jej z Kościoła, bo zaraz byłby hałas, że ten wtrąca się do polityki. A poza tym jest dość bierny społecznie i mocno chyba rzeczywistością wystraszony.
Dodatkowy kłopot z tym, że każdy sprawny system edukacji narodowej ma charakter endemiczny. Jest swoisty, niepowtarzalny – jak np. kulinaria czy religijność – dla danego kraju. A zatem wszelkie próby zaimportowania go są skazane na niepowodzenie. Mówimy jednak o całości, a nie o drobnych fragmentach i ulepszeniach. Walczymy bowiem o całość, a nie o kolejne łaty do przyfastrygowania.I nie inaczej. Reform fastrygujących mieliśmy już pod dostatkiem. I mocno się obawiam (ale to eufemizm, bo po prostu wiem), że wynikiem porozumień nauczycielsko-stołowych byłyby kolejne fastrygi. Dlatego jestem wobec tego pomysłu mocno sceptyczny. A poza tym przy Okrągłym Stole w zamku Camelot zasiadali rycerze, crème de la crème szlachetności, bezinteresowności i determinacji w poszukiwaniu Świętego Graala. A teraz wychodzi na to, że król Artur ma dać wszystkim po tysiaku i tyle tej misji.
No więc jakie są warunki graniczne sensowności takich rozmów? Co jest/może być warunkiem ich powodzenia? Wymienię je, chociaż mam pewność, że są nie do spełnienia. Przynajmniej na razie.
Dobra wola porozumiewających się. I tu otrzymujemy pierwsze lanie. Należałoby bowiem wykluczyć z obrad ZNP, gdyż skompromitował się ostatnimi czysto politycznymi wyczynami i mógłby być partnerem dopiero po przejściu gruntownej sanacji. A na to się póki co nie zanosi. Mocno należałoby się zastanowić nad udziałem Solidarności nauczycielskiej, gdyż walcząc o przetrwanie mogłaby reprezentować tylko interes swoich członków, a nie interes reform i szkoły. W znacznie mniejszym stopniu niż ZNP reprezentowałaby chyba interes swoich funkcjonariuszy. Nie mógłby uczestniczyć w nich minister, bo to funkcja mocno przejściowa i polityczna, a zatem i dobra wola stoi tu pod znakiem zapytania. Na dzisiaj nie potrafię wskazać jakiegoś jednego środowiska wykazującego w sprawie polskiej oświaty nade wszystko dobrą wolę. Wszędzie jest jakiś interes, interesik, koterie, grupy nacisku, różne apanaże (np. wydawcy podręczników),albo zwykły brak zainteresowania. Dobra wola jednak jest, ale rozproszona i nie dotyczy organizacji, grup, instytucji, ale pojedynczych i niezorganizowanych formalnie ludzi. Do tego wrócę dalej, bo jest to jakiś pomysł.
Długa perspektywa czasowa. Nie łudźmy się, że cokolwiek w oświacie naprawimy od zaraz. Beneficjentami mądrych zmian mogą być co najwyżej ci, którzy się dopiero urodzili. I dlatego tu dostajemy kolejne lanie. U nas bowiem obowiązuje perspektywa „olimpijska”. To znaczy – większość osób wpływowych podlega kadencyjności. Siłą rzeczy działają oni w perspektywie jednej (najczęściej czteroletniej) kadencji, aby jeszcze będąc u władzy zapewnić sobie reelekcję. To powoduje, że zasypywani jesteśmy pomysłami efekciarskimi, obliczonymi na „tu i teraz”, doraźnymi przy jednoczesnym dotkliwym deficycie koncepcji długofalowych, znacznie mniej nośnych wyborczo i trudniejszych do „sprzedania”. To z kolei powoduje, że owo długofalowe myślenie nie podlega ciągłemu treningowi, konfrontacji, dyskusji, a tym samym karleje i poddaje atrofii. Różni Ważni nie są zeń rozliczani. Dla Kościoła perspektywą jest wieczność, dla polityków, ale nie tylko, perspektywa to „cztery okrążenia” roczne, a dla oświaty i Polski równie ważne to, co zdarzy się pomiędzy, czyli w najbliższych dziesięciu dwudziestu, czterdziestu latach. A takich koncepcji i pomysłów niemal nie odnotowujemy.I okrągły stół winien lokować się głownie w tej właśnie perspektywie. Tymczasem wszystko zmierza ku temu, że podryfuje on w stronę negocjacji czy coś ma być od września czy od stycznia.A oświata to cykl minimum 6-8 letni. To znaczy, że skutki wprowadzenia jakiejś istotnej zmiany systemowej odczuwamy po takim właśnie czasie. Aby się przekonać wystarczy spojrzeć ile lat po wprowadzeniu reformy Buzka/Handtkego pojawiły się słyszalne głosy krytyki pod adresem tego etapu kształcenia. Nastąpiło to niemal dokładnie wtedy gdy pierwsi gimnazjaliści dotarli na studia. To ze środowisk akademickich wyszła pierwsza krytyka. Można ją streścić pytaniem „kogo wyście nam przysłali?!”. Bo gimnazjum to także skrócone, a właściwie okaleczone liceum.
I tego doświadczamy niemal na co dzień. Skutki powrotu do dawnego, sprawdzonego systemu (jeśli to nie nadto spóźniona naprawa)odczujemy w okolicach roku 2025 i później. Czy o tej perspektywie zechce ktoś teraz dyskutować? Czy tę i dalszą perspektywę mieli na uwadze strajkujący nauczyciele?Zatem lanie…
Indyferentyzm rodziców, to problem, z którym trzeba się skutecznie zmierzyć. I nie idzie o ich udział w życiu szkoły, o „udzielanie się” i prace społeczne na rzecz. Chodzi o sprawę prostszą, ale tak oczywistą, że aż tytanicznie trudną. A mianowicie o ich odpowiedzialność za rozwój własnego dziecka. Ale taką odpowiedzialność, która przekłada się na całokształt „szkolnego dopilnowania”, na pospolite czytanie lektur, odrabianie lekcji, dobrą frekwencję w szkole, zatrzymanie lawiny bezczelnych fałszywek pod tytułem „zaświadczenie” o dysleksji, dyskalkulii, dysortografii, dysgrafii oraz zwolnień z wf tak „na wszelki wypadek”. O wyplenienie retoryki „nic nie mogę zrobić”, „przecież nie zmuszę go do czytania”, „już nie mam na nią wpływu”. Idzie też o to, aby lenistwo, nieuctwo, łobuzerstwo, wagary dziecka znów powodowały dotkliwy dyskomfort jego rodziców, a nie tylko generowały kolejne skierowania do gabinetów psychologicznych i wydumane terapie Jest właśnie czas aby się z tym zmagać. Nawet za cenę swojego komfortu i popularności. Bez tego możemy się nawet nie zastanawiać gdzie postawić taki czy inny stół. A jak to zrobić? Po prostu trzeba tego wymagać, wyraźnie i konsekwentnie wymagać. Jeśli nauczyciele potrafili się zjednoczyć dla tysiąca miesięcznie, to bez wątpienia mogą ustanowić wspólny front dla tej właśnie sprawy. Ale czuję, że i tutaj mocno oberwiemy.
Rozwój nauczycieli. W zasadzie już banałem jest wychodzący pod samych nauczycieli pogląd, że 50% pedagogów nie powinna nigdy się w szkole pojawić. Nie oszukujmy się, że jest to nasza elita intelektualna. Bo nie jest. A klipy z muzycznymi popisami, sposób traktowania niestrajkujących kolegów i wpisy na portalach społecznościowych pokazują w jakim jesteśmy miejscu.Czeka nas bez wątpienia wymiana kadr. Pomału, ale konsekwentnie. Lecz w obecnej sytuacji to niemal niemożliwe. Zatem musimy póki co postawić na dokształcanie, a także na gruntowną rewizję uniwersyteckich programów przygotowywania do zawodu. Trzeba tu wyważyć między dającą głębię ogólnością (filozoficznością) studiów nauczycielskich, a ich rzemieślniczą praktycznością.A to wszak nie tylko studia, studia podyplomowe czy warsztaty metodyczne. Ale także, a może przede wszystkim mądre konferencje naukowe. Tak jest, że w przytłaczającej większości są to konferencje płatne. A to w zasadzie bariera nie do pokonania. Jeśli dyrektor nie wysupła ze szkolnej kasy środków, to niewielu nauczycieli jest tak zdeterminowanych, aby zapłacić ze swojej kieszeni. Są tacy, ale należą do rzadkości. Czeka nas nie tylko naprawa stanu nauczycielskiego, ale nade wszystko odbudowa etosu inteligenta w ogóle. A to zadanie na lata. Dlatego enigmatyczny postulat „zwiększenie środków na oświatę” powinien być skierowany właśnie w tę stronę, głównie w tę. Póki co mamy mizerne wyniki w zakresie czytelnictwa czasopism fachowych i branżowych w środowisku nauczycielskim. A w takim przypadku trudno mówić o rozwoju. Jak więc do niego namawiać innych? Czy polonistka, której zupełnie nic nie mówią nazwiska laureatów Nagrody Nobla w dziedzinie literatury z ostatnich pięciu lat jest aby na pewno misjonarką idei czytania? Trudno jednak ludzi zmusić do pracy, do coraz większej pracy. Zatem znów lanie.
Religia w szkole to także paląca kwestia oświatowa. Nie do utrzymania jest dzisiejszy kształt jej obecności w szkole. Stała się ona „relą” tak jak matematyka „matmą” i geografia „gegrą”. O ile dla matematyki to nieszkodliwe, to dla religii zabójcze. Odziera ją bowiem z metafizyczności i właściwego wymiaru Tajemnicy Objawienia. Naprawdę nie da się o tym mówić i tego przeżywać między dzwonkami, po „fizie” a przed „polakiem”. Paradoksalnie takie potraktowanie religii to droga na skróty do szkoły bezbożnej, religijnie pozornej, łatwej, atakowanej zarówno przez lobby homoseksualne jak i wojujących ateistów chorych z nienawiści do chrześcijaństwa. Kroczymy nią dziarsko. Z drugiej zaś strony to w dużej mierze dzięki katechetom i księżom odbyły się zbojkotowane przez zawodowych pedagogów egzaminy. Zatem i tu trzeba głębokiej refleksji i mądrych decyzji. Jakoś jednak nikt się do tego nie kwapi. A więc kolejna utopia i lanie?
Co z tym zrobić? Należy wyłuskać tych, którzy nie są politycznie i zawodowo zużyci, mają swoje przemyślenia i pomysły. Trzeba nadstawić ucha w stronę tych, którzy nie wiedzą, że coś jest niemożliwe, że czegoś „nie można”,wypłowiałych purpuratów oświaty odstawić do muzeum. Czyli dotrzeć do owej „myśli rozproszonej”, sygnalizowanej tu wcześniej. To wbrew pozorom może być i zapewne jest ogromny potencjał. Trzeba go wywołać drogą wielkiego, ogólnopolskiego konkursu na idee i rozwiązania w zakresie zmiany polskiej szkoły. Konkurs musiałby być etapowy. Na pierwszym etapie odpadłyby wszystkie nieporozumienia i głupie pomysły. Na ostatnim twórcy (także zespoły) spotkaliby się właśnie przy okrągłym aby, przedstawić i przedyskutować swoje propozycje. Ale dopiero wtedy! A potem najlepszy projekt cierpliwie i z determinacją wdrażać. Czyż nie byłoby to przedsięwzięcie dobrze wpisujące się w setną rocznicę odzyskania Niepodległości? Szczegóły do opracowania rzecz jasna. Mamy od tego specjalistów i strategów. Ma ten pomysł jednak poważny mankament – nie znosi indolencji, głupoty, lenistwa i strajków. Zatem nie ma na co czekać. Do roboty, bo szykuje się kolejne, mocne lanie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/443299-prof-nalaskowski-chlosta-szkolnych-utopii
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.