„Dla Platformy Obywatelskiej dołączenie Polski do strefy euro jest ważnym celem. Po tym, jak odsuniemy od władzy populistów, zaoferujemy polskim obywatelom plan dołączenia do obszaru wspólnej waluty”,
zapowiedział w Helsinkach na kongresie… Europejskiej Partii Ludowej Grzegorz Schetyna. Można się tylko cieszyć, że szef PO nie obiecał zagranicy zastąpienie złotówek rublami. W jednym i drugim przypadku chodziłoby bowiem o to samo: zrzeczenie się narodowej waluty, czy to na rzecz Unii Europejskiej czy Federacji Rosyjskiej, o projekt polityczny, działanie dla idei, a nie o dobro własnego kraju i nadrzędny interes narodowy. Urzeczywistnienie euro było bowiem przedsięwzięciem strcte politycznym i, co jest tajemnicą poliszynela, leżało głównie w interesie Niemiec, których siła gospodarcza opiera się na eksporcie; niemieccy przedsiębiorcy tracili miliardy przy przelicznikach kursów walutowych i wymianach pieniędzy, zmniejszyło się także ich ryzyko inwestycyjne. Dla tych właśnie korzyści rząd kanclerza Helmuta Kohla przymknął nawet oko na fakt, że kryteriów konwergencji z Maastricht nie spełniało wówczas większość państw, w tym Francja, a o ich włączeniu do eurostrefy decydowała buchalateryjna ekwilibrystyka. Tym samym piuerwszy kryzys euro był wręcz zaprogramowany. Dla przypomnienia, podczas jubileuszu dziesięciolecia dokonania wielkiej operacji wymiany pieniędzy w Europie euforii nie było i nie strzelały korki od szampanów, przeciwnie, unia z wielkim trudem ratowała się przed finansową zapaścią.
W stolicach Europy, nawet w Berlinie rozpatrywano wtedy różne warianty, w tym powrotu do rodzimych walut. Nie mam zamiaru wywodzić o mankamentach i fatalnych skutkach ekonomicznych tego niedopracowanego projektu, w którym nie przewidziano wykluczenia czy wystąpienia z eurostrefy), a dość przypomnieć, że kryteriów na rzecz stabilizacji euro okresowo nie spełniały sami Niemcy, a zadłużona po uszy Francja bimba sobie z nich od lat, czy o załamaniu finansowym Irlandii, Grecji, Portugalii, Hiszpanii, albo o grożącym katastrofą bilansie włoskiej gospodarki. Przeciętnych obywateli nie interesują dane, słupki, wyliczenia, czy upomnienia za brak dyscypliny finansowej wysyłane z Brukseli do udziałowców eurowaluty, m.in. do Berlina i Paryża. Przeciętnych obywateli interesowało jedno: co mu dało euro. Gdy Związek Niemieckich Banków (BdB) po dekadzie wprowadzenia nowych pieniędzy do obiegu zlecił Instytutowi Ipos w Mannheim badania opinii publicznej na temat zastąpienia Deutsche Mark przez - jak zgryźliwie nazywali krytycy euro - „esperanto walutę”, większość z 82 milionów mieszkańców RFN kojarzyła ów fakt wyłącznie z podwyżkami, a co trzeci Niemiec życzyłby sobie powrotu „starych pieniędzy”. Euro zyskało u naszych zachodnich sąsiadów miano „teuro” (neologizm z połączenia dwóch wyrazów „teuer” – drogo i euro). Jeszcze gorsze zdanie wyrażali obywatele pozostałych krajów eurostrefy. Jak gorzko ironizowali Niemcy, z nastaniem euro nic się nie zmieniło, przed wymianą pieniędzy kebab kosztował 3 marki, a po wymianie 3 euro… (zgodnie z oficjalnym przelicznikiem powinien kosztować 1,5 euro). Podobnie było z cenami w całej eurostrefie i to pomimo ustanowienia tu i ówdzie specjalnej „policji”, która miała wykrywać „nieuzasadnione podwyżki”. Zaledwie rok po wymianie lirów włoskie media grzmiały, że euro zrujnowało ich gospodarkę i ci, którym wiodło się całkiem nieźle, nie mogli związać końca z końcem. Czy wprowadzenie wspólnej waluty rzeczywiście obniżyło standard życia w państwach unii monetarnej? Wbrew politycznym entuzjastom tego projektu, różnojęzyczni obywatele mają w tej sprawie własne zdanie i łączoną ten fakt z „eksplozją podwyżek cen”. Dokonywano ich na różnorakie sposoby, od zastosowania złego przelicznika i zaokrąglania groszowych końcówek na niekorzyść konsumentów, poprzez zmiany nazw i opakowań towarów, po zmniejszenie ich zawartości. Nie inaczej było za cenami za usługi. Pierwszą i niewątpliwą zaletą było to, że Europejczycy mogli z łatwością porównywać ceny na niemal całym obszarze wspólnoty. Tylko, co komu dawała świadomość, że Volkswagena bardziej opłacało się kupić w Belgii niż w Portugalii, najtaniej można było zatankować paliwo w Grecji, a najmniej za piwo płacili Hiszpanie, przecież nikt nie pojechał specjalnie z Hamburga czy Frankfurtu na piwo do Madrytu a po benzynę do Aten? Poza tym różnice w cenach występowały już przed wymianą pieniędzy i istnieją do dziś.
Przed manipulacjami producentów i handlowców Europejskie Stowarzyszenie Organizacji Konsumenckich (BEUC) ostrzegało zanim jeszcze doszło do wymiany walut narodowych. I tak też się stało - kto temu obecnie zaprzecza ten po prostu kłamie. Po kieszeniach dostali wszyscy. We Włoszech pierwszymi ofiarami euro byli… nieboszczycy: decyzją episkopatu cenę za mszę w intencji zmarłego, wynoszącą wcześniej 15 tys. lirów (niecałe 8 euro), przeliczono na… 10 euro. W chwili wycofywania lirów większość Włochów uwierzyła politykom, że „na euro nikt nie straci, a wszyscy zyskają”, jednak cenowa lawina ruszyła i przetoczyła się przez wszystkie branże, od ubezpieczeń społecznych, gier liczbowych, gazu, energii elektrycznej, usług bankowych, po telekomunikację oraz komunikację miejską, kolejową i lotniczą. Włosi musieli też dołożyć do gazet, z których się dowiedzieli, że ukryte podwyżki doprowadziły wielu z nich na skraj upadłości, ba, że - jak donosił dziennik „La Stampa” - ceny w euro za usługi podniosły nawet prostytutki. Skala podwyżek była tak duża, że włoskie związki konsumentów wystąpiły do Komisji UE o wypłaty rekompensat za obniżenie stopy życiowej obywateli. Rzecz jasna, bezskutecznie.
Wielkie ssanie wystąpiło we wszystkich krajach uni, zaokrąglanie „w górę” wystąpiło w prawie wszystkich sektorach, z mytem za autostrady włącznie. Niektóre z państw eurostrefy utworzyły specjalne organy kontrolne. Francuski minister gospodarki i finansów Laurent Fabius powołał aż trzystu „euroszeryfów”, którzy sprawdzali tygodniowo ponad 10 tys. cen w blisko 1,5 tys. sklepach. Miało to jednak znaczenie wyłącznie psychologiczne i propagandowe, gdyż kontrolerzy Fabiusa nie zostali upoważnieni do nakładania kar. Także francuskie gazety publikowały długie listy wyrobów mleczarskich, czekoladowych, artykułów higieny osobistej, kosmetyków czy środków czystości, których ceny poszybowały po zastąpieniu franków eurowalutą. Co zakrawa na farsę, dziennik „Le Monde” sam podniósł cenę z 2,14 do 2,2 euro, podobnie jak tygodnik „L’Express”, magazyn dla pań „Elle” i inne periodyki.
Dla zapobieżenia podwyżkom rząd Holandii powołał „punkty meldunkowe - euro”, które już w pierwszym tygodniu tonęły w skargach obywateli na manipulacje cenowe. Gdy wśród ludności gwałtownie wzrosła niechęć do wspólnej waluty, holenderski rząd podjął bezprecedensową decyzję o rozdaniu torebeczek z bilonem po 3,88 euro… - kolejne działanie pod publiczkę, bo przecież garstka eurocentów nikomu nie zrekompensowała zaistniałych podwyżek.
Największym beneficjentam w makroskali były Niemcy, ale również obywatele Bundesrepubliki dostali w pierwszej fazie realizacji projektu eurowaluty po kieszeniach. Gdyby niemiecka konstytucja przewidywała narodowe referendum, marka zapewne istniałaby do dziś. Euro mogło być wprowadzone wyłącznie dzięki porozumieniu gabinetu Helmuta Kohla z opozycją. Nad wymianą miał czuwać związek handlowców HGE. To tak, jakby lisowi kazać pilnować kurnika. Członkowie tego zrzeszenia robili swoje: już w pierwszych miesiącach wycofywania marki z obiegu większość artykułów zdrożała średnio o 6 proc. Po upływie roku rozpiętość podwyżek cen pieczywa, obiadów w restauracjach, pary pończoch, opłat za telefony po składki w klubie seniora sięgała niekiedy 100 procent. Skok cen warzyw i owoców rolnicy i handlowcy tłumaczyli „anomaliami pogodowymi”. Tyle że w krajach, z których pochodziły cytrusy, kataklizmów nie było, a cena np. 80 fenigów za owoc kiwi skoczyła do… 80 eurocentów.
Podwyżki, na które dzisiaj skarżą się po przyjęciu eurowaluty także Litwini czy Słowacy to tylko jedna strona medalu. Inną sprawą jest to, że stabilny rozwój gospodarki, nawet jeśli na niewielkim poziomie, wciąż pozostaje dla państw takich jak np. Niemcy, dla innych, jak np. Polska, oznacza stagnację – w naszym przypadku nie chodzi bowiem o zachowanie społecznego dobrobytu, lecz o jego osiągnięcie. Polski będącej na dorobku i w pościgu za najbardziej rozwiniętymi państwami UE nie może zadowalać taki sam wzrost gospodarczy jak RFN, co byłoby utrwaleniem istniejących różnic w poziomie życia obywateli z obu stron Odry – to po pierwsze. Po drugie, przykład Irlandii, wcześniej unijnego prymusa, który po przyjęciu euro został wciągnięty w zawirowania na rynku finansowym i znalazł się na krawędzi bankructwa, powinien być dla nas ostrzeżeniem, że wspólna waluta może mieć także negatywne skutki.
„W 2009 i 2010 roku okazało się, że to, co miało stanowić największą zaletę strefy euro - obniżenie stóp procentowych i napływ kapitału do krajów biedniejszych - jest przyczyną kryzysu. Grecja, mogąc tanio finansować swoje wydatki, nie przejmowała się rosnącym długiem publicznym. To samo odnosiło się do Włoch. W Hiszpanii napływ kapitału przyspieszył wzrost gospodarczy, a jednocześnie doprowadził do bańki na rynku nieruchomości, która w końcu pękła, powodując potężny kryzys finansowy”,
wyliczał niedawno nawet na łamach „Gazety Wyborczej” Witold Gadomski.
To prawda, że po kryzysie walutowym i turbulencjach w eurostrefie Niemcy, a ostatnio jeszcze bardziej Francja dążą (choć z różnych powodów) do większej integracji w ramach tego obszaru, że rodzą się różne plany, z wyodrębnieniem budżetu dla eurolandu w unijnym budżecie włącznie. Jednakże zarówno powoływanie się euroentuzjastów na „obowiązek” przyjęcia eurowaluty przez nasz kraj wynikający z ustaleń akcesyjnych sprzed przystąpienia do UE, jak też - co insynuuje publicysta Gadomski – rzekome „odrzucanie członkostwa w obszarze wspólnej waluty” (czytaj: przez rząd PiS) stanowią irracjonalne popadanie ze skrajności w skrajność. Z jednej strony autor „GW” zaleca odrzucenie „ideologii przesadnych optymistów i eurosceptyków”, z dugiej jednak wzywa, że „powinniśmy wyznaczyć realny okres wchodzenia do eurolandu”…
Co znaczy „realny okres”? Można rzec, absurdalne obietnice Schetyny dla zagranicy o przyjęciu euro po odsunięciu od władzy PiS przez PO, są nomen omen „po takich samych pieniądzach” jak wyznaczanie ram czasowych bez wiedzy o uwarunkowaniach jakie zaistnieją za kilka/kilkanaście lat. Wprawdzie w myśl traktatu z Maastricht państwa wspólnoty zobowiązały się do wprowadzenia euro po spełnieniu warunków konwergencji, ale już wówczas doszło do pierwszych odstępstw, tzw. „oping out”, klauzuli, która umożliwiła Wielkiej Brytanii i Danii podjęcie samodzielnej decyzji i odrzucenie likwidacji narodowych walut. Również Szwecja nie spieszy się z wycofaniem koron z obiegu. Po referendalnym „nie” z 2003 r. rząd w Sztokholmie ustalił termin ponownego głosowania społeczeństwa w tej sprawie „nie prędzej niż w 2013 roku”, ale nikt nie wraca do tego tematu. Według danych Eurostatu, w ciągu minionej dekady szwedzki PKB rósł dwa razy szybciej niż średnia z unijną walutą, a w stosunku np. do sąsiedniej Finlandii w tempie szybszym aż prawie pięciokrotnie. Innymi słowy, czynnikami decydującymi nie jest samo wprowadzenie euro, ani kryteria unii monetarnej (de facto łamane przez wielu udziałowców wspólnej waluty), ani też bezwolne podporządkowanie Brukseli, lecz własne możliwości decyzyjne poszczególnych państw, prorozwojowe reformy i dyscyplina finansowa.
Jeśli szef Platformy tzw. Obywatelskiej i lider wielopartyjnego, antypisowskiego zlepka na użytek eurowyborów - Koalicji Europejskiej chciał coś obywatelom koniecznie obiecać, to - nie poza granicami, nie w Helsinkach, w Brukseli, czy w Berlinie, lecz w Warszawie, a jego zapowiedź powinna brzmieć: przyjmiemy euro wtedy, gdy przyniesie to korzyści naszym obywatelom, a nie straty. Chyba, że Grzegorz Schetyna jest beznarodowcem, że obcy jest mu interes własnego narodu i kraju. Postawa rządu Mateusza Morawieckiego i PiS, które nie neguje sensu przystąpienia Polski do unii walutowej, lecz w odpowiednim czasie, jest ze wszech miar racjonalna i uzasadniona. Co zaś dotyczy cen - te tzw. zachodnie już mamy, tylko dochody Polek i Polaków kilkakrotnie mniejsze niż nasi zachodni sąsiedzi…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/442690-dlaczego-nie-powinnismy-okreslac-terminu-wprowadzenia-euro