Od dobrych kilku tygodni dość regularnie wraca sprawa mobilizacji opozycji na jesienne wybory do Senatu. Logika jest prosta: w przeciwieństwie do Sejmu, gdzie ordynacja, metoda podziału mandatów i trudność przy sklejeniu list okazują się czymś nie do przezwyciężenia, Senat jawi się jako prostszy do „zdobycia”.
Wybory do izby wyższej naszego parlamentu otwierają szerzej furtki pozamykane na amen w przypadku Sejmu. Formuła jednomandatowych okręgów wyborczych, wzmocniona ewentualnym wsparciem ze strony popularnych samorządowców, byłych polityków i środowisk niezwiązanych na co dzień z partyjną polityką, mogą okazać się mieszanką, za pomocą której obóz Zjednoczonej Prawicy straciłby większość w Senacie. „Rz” napisała nawet o roboczej nazwie - ruchu 4 czerwca - jaki miałaby nosić ta inicjatywa (wsparta dodatkowo przez Donalda Tuska). Jarosław Kurski w swoim pompatycznym stylu ujął to ostatnio w następujący sposób:
Jeśli chodzi o wybory parlamentarne, to tutaj sprawy się komplikują. Dlatego że uważam, że matematycznie my przegramy w Sejmie, że PiS wygra te wybory, natomiast jeśli my nie wygramy Senatu, to też nie zasługujemy na wolność. (…) Jeśli obóz demokratyczny nie wystawi po jednym kandydacie w każdym jednym okręgu, to my możemy przerżnąć. Senat jest do wygrania w proporcji 70:30. Lekko! Tak jak wybory samorządowe były do wygrania. Dwa sejmiki były do stracenia – podkarpacki i małopolski. Wszystkie inne można było wygrać. To była nasza wina, żeśmy ich nie wygrali. Nasza wina!
Niezależnie od stopnia zaawansowania rozmów w tej sprawie, warto - choćby hipotetycznie - pochylić się nad tyn tematem. Szybko zresztą w Prawie i Sprawiedliwości (ale i w szeregach opozycji) zlecono przeprowadzenie pierwszych wstępnych analiz. Wynika z nich, że zagrożenie utratą/zdobyciem Senatu istnieje, choć nie jest czymś niebywale prawdopodobnym. Na ostatnim spotkaniu senatorów PiS z prezesem Jarosławem Kaczyńskim sprawa została postawiona - na prośbę i uwagi samych zainteresowanych.
Politycy PiS byli uspokajani - po pierwsze, w polskiej historii jeszcze się nie zdarzyło, żeby ktoś, kto ma większość w Sejmie, nie miał większości w Senacie. Po drugie - że nie można poprzez zwykłe sumowanie wyników z roku 2015 przewidywać tego, co stanie się w roku 2019; w innym wypadku Koalicja Europejska powinna dziś bić na głowę PiS (łączny wynik ugrupowań wchodzący w skład KE w roku 2014 był sporo wyższy niż Zjednoczonej Prawicy), a tak przecież nie jest. Po trzecie - że wyborcy PSL nie pójdą za kandydatami Nowoczesnej czy Platformy, a i PiS nie jest taki słaby, jak chcieliby go widzieć niektórzy.
Wszystko to prawda, ale trzeba też pamiętać o trudnościach z drugiej strony - nie w każdym okręgu dojdzie do sytuacji, w której będziemy mieli dwóch kandydatów: umownie mówiąc przedstawicieli PiS i AntyPiS. Nie wszędzie dogadamy się z Kukiz‘15, bo jest kilku senatorów, którzy mocno zaszli im za skórę, swoich ludzi będzie te chciała wystawić ekipa od Korwina i Brauna. A jest jeszcze przecież realne ryzyko, że nasi senatorowie - gdy nie dostaną rekomendacji od PiS - wystartują z własnych, indywidualnych komitetów, zabierając bezcenne głosy
— przestrzega jeden z dobrze poinformowanych polityków Prawa i Sprawiedliwości.
To ostatnie zagrożenie wynika z prostego scenariusza - PiS obawiając się ryzyka porażki w Senacie w niektórych okręgach wzmocni swoje listy do izby wyższej - o czym zresztą oficjalnie mówili politycy tej partii. A to z kolei może oznaczać, że niektórzy dotychczasowi senatorowie z ramienia Prawa i Sprawiedliwości nie dostaną propozycji startu na kolejną kadencję, w kolejnych wyborach. W takiej logice albo zrezygnują, albo będą startować w wyborach do Sejmu, albo wystartują na własną rękę, wierząc w swoje możliwości. Sytuacja się komplikuje.
Jest jeszcze jeden ważny argument - nawet gdyby opozycja wzięła Senat, nie oznacza to - przy zdobyciu większości w Sejmie przez PiS - że może całkowicie wstrzymać proces legislacyjny. Na pewno jednak byłoby Zjednoczonej Prawicy trudniej.
Proszę sobie tylko wyobrazić: media i cała debata przenosi się do Senatu. To tutaj trwają wielkie, długie i gorące debaty, które można uciąć w Sejmie. To tutaj trwa w nieskończoność analiza ustaw, wypracowywanie poprawek, rzucanie proceduralnych kłód pod nogi
— dodaje mój rozmówca.
Z tą nieskończonością to oczywiście przesada. Niemniej jednak każda ustawa mogłaby zostać zatrzymana na przynajmniej 30 dni, a jeśli dodać odpowiednią żonglerkę przez - przyjmijmy to - opozycyjne kierownictwo Senatu, to nawet dłużej - pięć, może sześć tygodni. Realnie w takim scenariuszu żaden szybki proces procedowania ustawy nie byłby możliwy, w praktyce rządzenie byłoby coraz trudniejsze, zniechęcające, a do tego przy atmosferze odpowiednio podkręcanej przez media. Niemniej jednak i w takich warunkach da się rządzić.
Jeszcze inna sprawa, że zdobycie „przyczółka” w Senacie dałoby opozycji nieco wiatru w żagle i rozpoczęło segmentowy proces przejmowania władzy. Wspomniany Jarosław Kurski przedstawił to bardzo jasno i szczerze - po wzięciu Senatu wszystkie celowniki zostałyby wymierzone w prezydenta Andrzeja Dudę, do akcji wkroczyłby Donald Tusk, pełny ciężar gry zostałby przeniesiony na wybory prezydenckie, a może i przyspieszone parlamentarne. To ciekawy scenariusz, oparty na bardziej realnych przesłankach niż fantazje o zdobyciu przez Grzegorza Schetynę pełni władzy jesienią tego roku - do tego nie ma ani tak dużych emocji społecznych, ani nawet dynamiki, która dawałaby na nie nadzieje. Ale segmentami, po kawałku? Do przemyślenia, nawet jeśli dziś jawi się to jako historia pisana palcem po piasku.
ZOBACZ TAKŻE MAGAZYN BEZ SPINY:
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/440598-cel-opozycji-na-2019-start-segmentowego-odebrania-wladzy