Po kolejnych czterech latach rządów zjednoczonej prawicy Republika Okrągłego Stołu będzie już raczej nie do uratowania.
Przypadające w 2019 r. wybory są równie ważne jak te w 1989 r., a może nawet ważniejsze – mobilizuje swój elektorat opozycja. I z jej punktu widzenia rzeczywiście są ważniejsze. Cztery lata rządów PiS oznaczają dla elit III RP duży szok, ale nie wiążą się jeszcze z takimi zmianami instytucjonalnymi i świadomościowymi, żeby ich skutków nie dało się odwrócić. Prawie wszystko wciąż da się odwrócić. I da się wytłumaczyć głównym beneficjantom III RP, że ich ograniczone przez cztery lata przywileje materialne, społeczne, towarzyskie, dotyczące hierarchii społecznej czy hierarchii prestiżu tylko uległy zamrożeniu bądź się trochę zdewaluowały, choć też bez przesady, skoro w wielu dziedzinach, np. finansach, mediach, nauce czy kulturze wciąż mają się znakomicie. Ale wystarczy rok, a może nawet mniej, żeby wszystko było po staremu. Dopiero druga kadencja rządów zjednoczonej prawicy jest wielkim zagrożeniem, gdyż zmiany instytucjonalne będą bardzo trudne do cofnięcia, zaś hibernacja przywilejów, statusu i hierarchii może się zamienić w skamielinę. Dopiero druga kadencja zjednoczonej prawicy jest zatem realnie niebezpieczna dla elit III RP i generalnie dla rzeczywistości pookrągłostołowej.
Nie jest absolutnie przypadkiem zdominowanie narracji opozycji przez zapowiedzi zemsty, żądzę odwetu, specjalne sądy i procesy (nawiązujące do procesu brzeskiego z lat 1931-1932) czy wreszcie utworzenie dla obecnie rządzących czegoś w rodzaju najpierw twierdzy brzeskiej, a potem „miejsca odosobnienia” w Berezie Kartuskiej. Społeczeństwo zamierza się oswoić z przekonaniem, że tylko tak można się ostatecznie rozprawić z „mordercami demokracji”, bo jeśli nie, powtórzy się sytuacja Republiki Weimarskiej mniej więcej od 1928 r., gdy poprzez wybory nie dało się wyeliminować tych, którzy okazali się jednak „mordercami demokracji”, choć aż do połowy 1933 r. sprawiali wrażenie siły demokratycznej. Otwarcie nie ma jeszcze usprawiedliwienia dla środków nadzwyczajnych w związku z losami Republiki Weimarskiej, ale argument wiszącego nad Polską faszyzmu już o nie zahacza. Poza tym „reductio ad Hitlerum” jest jeszcze wciąż argumentem ze zbyt grubej rury (i jest podszyte obawą zadziałania prawa Godwina), choć postępuje oswajanie z taką narracją i argumentacją. Dlatego na razie pojawiła się redukcja do komunizmu, w wersji tużpowojennej, z czego bardzo chętnie korzystają np. prof. Jadwiga Staniszkis oraz reżyser Agnieszka Holland.
Redukcja do faszyzmu albo tużpowojennego komunizmu ma usprawiedliwiać środki nadzwyczajne wobec demokratycznie wyłonionej władzy zjednoczonej prawicy. Może i wyłoniła się ona demokratycznie, ale zmierza do najgorszego, o czym mają przekonywać działania Komisji Europejskiej związane z uruchomieniem procedury z art. 7 Traktatu o Unii Europejskiej, kolejne sprawy w Trybunale Sprawiedliwości Unii Europejskiej czy działania Komisji Weneckiej. To wszystko nie pojawiło się przypadkowo, lecz jest elementem delegitymizacji rządów zjednoczonej prawicy prowadzonej przez opozycję na zewnątrz i wzmacnianej przez kanonadę mediów - zarówno krajowych, jak i zagranicznych. Ma to być jednocześnie leczenie objawowe i prewencja.
Oczywiście nikt nie wnika w to, że nie chodzi o demokrację, lecz o interesy, przywileje i przewagi establishmentu III RP oraz jego zagranicznych opiekunów i dysponentów (wielkie pieniądze, np. z oszustw VAT gdzieś przecież płynęły). A także o niebezpieczny precedens międzynarodowy. Dlatego nie wolno dać się umocnić demokratycznej władzy PiS i nie wolno pozwolić jej na daleko idące zmiany instytucjonalne. Wybory wyborami, wielkie koalicje wielkimi koalicjami, ale powinien jeszcze istnieć katalog środków nadzwyczajnych, właśnie takich jak procesy pokazowe i „miejsca odosobnienia”. To jest ta rezerwa strategiczna „prawdziwych demokratów”. Coraz bardziej otwarcie wskazuje się na konieczność nadzwyczajnej obrony demokracji właśnie dlatego, że opozycja oraz jej zagraniczni opiekunowie i mocodawcy mogą sobie nie poradzić demokratycznymi metodami, a poradzić sobie trzeba. Dlatego obserwujemy takie wzmożenie i przypisywanie tak wielkiej roli wyborom w 2019 r., w tym lekceważonym dotychczas wyborom europejskim (frekwencja w 2014 r. w wyborach do PE wyniosła 23,83 proc., pięć lat wcześniej 24,53 proc., zaś w 2004 r. zaledwie 20,87 proc.). A już jesienne wybory parlamentarne są walką o wszystko, na śmierć i życie. Przede wszystkim dlatego, że są wojną o przetrwanie Republiki Okrągłego Stołu. Wybory 4 czerwca 1989 r. były mniej przełomowe dla Republiki Okrągłego Stołu niż mogą być te do Sejmu i Senatu jesienią 2019 r. To dopiero one zagrażają bowiem istnieniu tej republiki. Po wyborach w 2015 r. ta republika została znacząco osłabiona, ale wciąż ma możliwości podniesienia się i utrwalenia. Po kolejnych czterech latach rządów zjednoczonej prawicy będzie już raczej nie do uratowania. A wraz z nią jej interesy, przywileje, przewagi i hierarchie.
Dla komunistów wybory 4 czerwca 1989 r. były ważne, gdyż tracili monopol władzy, ale nie były dla nich szokiem. Co najmniej od 1987 r. przygotowywali się przecież do podzielenia władzą, a w związku z tym tworzyli przyczółki w biznesie i finansach oraz załatwiali możliwość utrzymania kontroli w wojsku, policji, tajnych służbach, sądach, prokuraturze, mediach, nauce, kulturze, w dystrybucji prestiżu, stowarzyszeniach czy fundacjach. Nie był to przy tym żaden wynalazek polskich komunistów pragmatyków, lecz ówczesna linia Moskwy. Nieprzypadkowo bratnie państwa, partie i służby objeżdżał wtedy szef KGB Władimir Kriuczkow (szefem sowieckiej kompartii był już wtedy Michaił Gorbaczow) i z najbystrzejszą częścią komunistów, czyli wybranymi ludźmi tajnych służb omawiał sposoby zabezpieczenia interesów starego systemu w razie konieczności zawarcia kompromisu z nowymi siłami, a nawet oddania im władzy. Nieprzypadkowo w wielkim tempie zaczęły zaraz potem powstawać tzw. firmy polonijne, w ogromnej większości bazujące na kapitale tajnych służb i kontrolowane przez oficerów tych służb (głównie wojskowych). Nieprzypadkowo kilka miesięcy przed czerwcowymi wyborami powstał Fundusz Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, który poza celami statutowymi dostarczał kapitału dla przedsięwzięć, które najbystrzejsi towarzysze z PZPR i tajnych służb omawiali z Władimirem Kriuczkowem, z różnymi specami bezpośrednio ze służb tajnych ZSRS, jak i z wydziału zagranicznego sowieckiej kompartii. I jak się potem okazało, towarzysze znakomicie się przygotowali do tzw. transformacji ustrojowej.
W miarę istnienia III RP w stare postkomunistyczne układy weszli nowi ludzie i nowe siły, głównie z Zachodu, choć wiele śladów z owego Zachodu prowadzi na Wschód lub się miesza ze wschodnimi tropami (tzw. działanie pod obca flagą). Ewoluował także pookrągłostołowy establishment w Polsce, choć jego postkomunistyczny rdzeń większych krzywd nie doznał. Interesy, przywileje i hierarchie zostały na nowo zdefiniowane oraz otrzymały ochronę międzynarodowych instytucji (w tym Komisji Europejskiej i Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej), a także zagranicznych mediów oraz ich polskich filii. I wszystko by się świetnie toczyło, gdyby nie historyczny wybryk w postaci zwycięstwa najpierw PiS i Lecha Kaczyńskiego, a potem Andrzeja Dudy i zjednoczonej prawicy. Z tą pierwszą „anomalią” udało się jakoś poradzić, ta druga jest trudniejsza do zwalczenia, gdyż wyciągnęła wnioski z przeszłości. Ale jest oczywiste, że w 2019 i 2020 r. za wszelką cenę trzeba ową „anomalię” wyprostować. I właśnie obserwujemy próby jej prostowania. A że chodzi o walkę na śmierć i życie, to i prostowanie zaczęło być brutalne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/440489-dopiero-druga-kadencja-pis-moze-trwale-zmienic-polske