Od lat mamy niż demograficzny, więc duża liczba osób niemających kompetencji i kwalifikacji przechodzi na następne szczeble kształcenia.
Wielką radość wyrażają działacze nauczycielskich związków zawodowych, a i liczni nauczyciele, że coraz więcej szkół będzie objętych strajkiem. Tak jakby się cieszyli, że będzie impreza. Oczywiście codziennie przypomina nam się, że nie chodzi o imprezę, lecz o godne życie i godną pracę. A za obecne płace żyć i uczyć godnie się nie da. Nie polemizuję z tym, skoro to powszechne odczucie i koronny argument. Na poparcie tezy o niegodnych płacach codziennie mamy setki, a może nawet tysiące nowych kwitków z sumami rzeczywistych nauczycielskich wypłat, z których wynika, że właściwie nikt nie zarabia tyle, ile wynikałoby z danych Ministerstwa Edukacji Narodowej. To by świadczyło o tym, że jakaś wąska grupa nauczycieli zarabia nawet miliony miesięcznie i te ich „kominy” wpływają na średnią, a owa średnia to coś między 2 a 3 tys. zł miesięcznie. I to ma być codzienność 700 tys. nauczycieli. Takie jest powszechne przekonanie dokumentowane owymi kwitkami.
Mamy dość powszechne oburzenie, gdy ktoś podaje ministerialne średnie jako faktyczne płace nauczycieli (z nadgodzinami, dodatkami itd.). Wtedy tego kogoś, w tym dziennikarzy, wzywa się do ujawnienia własnych zarobków. Te wezwania kierowane do dziennikarzy są o tyle ryzykowne, że wysokie płace w tym zawodzie od dawna są pieśnią przeszłości. Istnieje bardzo niewielka liczba „kominiarzy” i wielki dziennikarski proletariat, który nie dość, że zarabia mało, to jeszcze pracuje wyłącznie na umowach śmieciowych, nie mając żadnych zabezpieczeń socjalnych czy zdrowotnych, o urlopach nie wspominając. Już widzę te dziesiątki tysięcy nauczycieli chcących się zamieniać z dziennikarzami swoją Kartą Nauczyciela, zabezpieczeniami socjalnymi, ubezpieczeniami zdrowotnymi czy urlopami. Gdyby nauczyciele choć pół roku funkcjonowali tak jak dziennikarze, mielibyśmy strajk na strajku i argumenty godnościowe, o jakich filozofom się nie śniło. No, ale tu przecież chodzi tylko o pismaków, których nikt nie lubi, a nie o nauczycieli, którzy decydują o przyszłości narodu i cały naród powinien się nimi opiekować oraz z troską pochylać nad ich losem.
Przyjrzyjmy się, o jaką przyszłość narodu chodzi. Tam, gdzie uczniowie zdają (zdawali) testy kompetencyjne, czyli egzamin gimnazjalny, egzamin ósmoklasisty bądź maturę młodzi ludzie są w miarę zmobilizowani i muszą wykazać jakieś umiejętności, gdyż od wyniku egzaminów zależy ich przyszłość na kolejnym etapie edukacji. Jednak zaniżanie kryteriów, np. konieczność uzyskania tylko 30 proc. punktów z części podstawowych przedmiotów obowiązkowych na maturze, nie świadczy o przesadnie wysokich oczekiwaniach oraz wyjątkowej jakości wiedzy. Ale załóżmy, że do 18.-19. roku życia uczniowie są jakoś tam „pod parą”, żeby dostać się do szkół wyższego szczebla, a przynajmniej połowa z nich, której zależy na tych lepszych liceach i uniwersytetach.
W badaniach PISA, polegających na sprawdzaniu co trzy lata umiejętności uczniów, którzy ukończyli 15. rok życia - w kilkudziesięciu państwach, polska młodzież wypadała nieźle. Najlepiej było badaniu w 2012 r.: 9. miejsce w rozumowaniu w naukach przyrodniczych, 10. miejsce w czytaniu i interpretacji, 14. w matematyce. W badaniu w 2015 r. polskie nastolatki wypadły już gorzej: 13. miejsce w czytaniu i interpretacji, 17. – w matematyce i 22. miejsce w rozumowaniu w naukach przyrodniczych. W 2018 przeprowadzono kolejne badania PISA, lecz ich wyniki będą opublikowane dopiero jesienią 2019 r., więc dopiero wtedy dowiemy się, czy rok 2012 był jakimś wyskokiem, a potem wszystko wróciło do „normy”. Być może w testach PISA w 2012 r. obserwowaliśmy szczytowe skutki przeprowadzania egzaminu gimnazjalnego, który uczył pewnej sprawności w rozwiązywaniu testów. Gdyby wyniki w 2018 r. byłyby gorsze, oznaczałoby to wyczerpanie tej formy mobilizacji uczniów, a i ich sprawności w rozwiązywaniu testów.
Warto pamiętać, że większość uczniów przygotowujących się do następnych etapów edukacji zabezpiecza się dodatkowymi zajęciami czy korepetycjami, bo szkoła nie gwarantuje im wystarczającego poziomu przygotowania. Ale to są ci ambitniejsi (albo dzieci ambitnych rodziców). Oczywiście zawsze znajdą się tacy, którym szkoła wystarcza, ale to niewielka grupa, raczej nie zawdzięczająca swoich umiejętności szkole, lecz predyspozycjom czy wiedzy wyniesionej z domu rodzinnego. Gdyby sprawdzać efektywność szkoły (nauczycieli) pod kątem skali dodatkowego kształcenia, to mamy pierwszy zgrzyt. Bo ta skala jest duża, czyli szkoła (nauczyciele) nie wypełnia swej funkcji. Część uczniów jest w stanie się zmobilizować i przygotować do egzaminów, ale to nie znaczy, że są dobrze wykształceni. Są w stanie opanować pewne schematy, ale nie potrafią rozwiązywać nowych zadań (nie tylko matematycznych). Ich kompetencja nie jest więc wcale wysoka. Dużym nakładem pracy są w stanie coś imitować, powtarzać, odtwarzać. Ale nie są twórczy (istnieją oczywiście wyjątki). I bardzo szybko zapominają nawet to, co mechanicznie opanowali, popadając we wtórny analfabetyzm czy też analfabetyzm funkcjonalny. Tym łatwiej, im częściej nie kontynuują nauki bądź robią to w „wyższych szkołach lansu i fajansu”, czyli uczelniach o rozpaczliwym poziomie, najczęściej traktowanych jak zwykły biznes.
Od lat mamy w Polsce niż demograficzny, więc duża liczba osób niemających kompetencji i kwalifikacji przechodzi na następne szczeble kształcenia. Zresztą szkołom specjalnie nie zależy, by zaostrzać kryteria, bo wtedy przegrywają w różnych rankingach i zestawieniach. Szczególnie dużo przechodzi na poziom kształcenia uniwersyteckiego (pochodnego). I tu zaczyna się dopiero nieszczęście, bowiem niż demograficzny wywołuje wręcz polowanie na studentów, jak słabi by nie byli. Bo od tego zależały pieniądze dla uczelni, co ponoć się teraz zmieni. Na studiach młodzi ludzie ulegają złudzeniu specjalizacji, czyli szybko zapominają te nędzne resztki wiedzy spoza ich akademickiej specjalizacji, które zdobyli na niższych etapach kształcenia albo przygotowując się do egzaminów. A owa specjalizacja polega na tym, że w jakimś stopniu (wcale nie zadowalającym) opanowują branżowy żargon i trochę schematów, kalk, generalizacji itp. I dostają kwit potwierdzający zdobycie wyższego wykształcenia. Jest ono tyle warte, ile ten kwit, czyli zwykle nic. Kończąc studia ludzie źle wykształceniu po szkole średniej stają się dyplomowanymi ignorantami.
System edukacji mniej lub bardziej sprawnie reprodukuje elity, choć najczęściej nie są to elity kompetencji, lecz społecznych hierarchii. Elity kompetencji wymagają bardzo ciężkiej pracy wspomaganej predyspozycjami, często wynikającymi z kumulowania się umiejętności w kilku generacjach. Elity zajmujące wysokie miejsce w hierarchii najczęściej muszą tylko znać odpowiednich ludzi lub wywodzić z odpowiedniego towarzystwa. Ale powiedzmy, że niezbędne minimum elit kompetencji się odtwarza, choć oczywiście nie wystarcza, zważywszy emigrację i rosnący popyt, szczególnie na absolwentów studiów ścisłych i technicznych, czyli tych trudniejszych. Przeciętny „produkt” polskiej edukacji to albo funkcjonalny analfabeta, albo funkcjonalny ignorant. I ten proces się pogłębia, skoro mamy niż demograficzny z jednej strony i obniżanie kryteriów z drugiej.
Nie chcę psuć dobrego samopoczucia nauczycieli (także nauczycieli akademickich), ale to nie oni – wbrew temu, co sądzi prezes ZNP Sławomir Broniarz – są „solą” czy „istotą” edukacji. W tym systemie chodzi przede wszystkim o ucznia (studenta). A jeśli mamy masową produkcję funkcjonalnych analfabetów i funkcjonalnych ignorantów, może warto by pomyśleć o czymś więcej niż płace, choć one są oczywiście ważne. Ktoś tych funkcjonalnych analfabetów i funkcjonalnych ignorantów przecież produkuje, tylko nikt nie chce ponieść za to odpowiedzialności, a nawet się do nich przyznać.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/439729-place-placami-ale-ktos-powinien-odpowiadac-za-analfabetyzm