Ostatnio opozycja musiała dwukrotnie temperować wypowiedzi swoich przedstawicieli. Wczoraj Paweł Rabiej tłumaczył się ze zdania o adopcji dzieci przez pary LGBT, a dziś Sławomir Broniarz wyjaśniał, że sugerując wstrzymanie promocji uczniów do kolejnych klas, nie chciał, aby ktokolwiek z rodziców i dzieci „poczuł się tymi słowami zagrożony”. Panowie się więc trochę pokajali, ale raczej nieszczerze.
Obu panów poniósł entuzjazm. Wiceprezydent Warszawy uwierzył najwyraźniej, że Polacy „dojrzeli” już do tęczowej rewolucji i nie trzeba się chwytać za język, a szef ZNP – podbudowany dobrymi wynikami referendów strajkowych w szkołach – uznał się za zwycięzcę, który nie musi brać jeńców, tylko od razu stawia znienawidzonego wroga pod ścianą. Pęknięcie bańki, w której znaleźli się obaj panowie, było dość bolesne. Ich wypowiedzi zostały bowiem zinterpretowane – również w przychylnych im mediach – jako samobójcze strzały, które mogą zagrozić wynikom opozycji w nadchodzących wyborach. Nie chodziło jednak o ich treść, ale o niewłaściwy moment, w którym się pojawiły. Podważa to szczerość wygłoszonych dementi.
Zresztą ani Paweł Rabiej, ani Sławomir Broniarz nie wycofali się ze swoich słów. Nie miałoby to zresztą sensu, bo mówili to, co naprawdę myślą. Rabiej skwitował jedynie, że jego wypowiedź o adopcji dzieci miała wyłącznie prywatny charakter, a Broniarz wyjaśnił, że minister Anna Zalewska musi sobie zdawać z konsekwencji bezterminowego strajku. Czytaj: jeśli strajk nauczycieli się przedłuży, to promocji uczniów do kolejnych klas i tak nie będzie.
Kto sądzi, że to kończy temat, ten musi być bardzo naiwny. Ale – jak widać – opozycja liczy na naiwnych.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/438387-na-razie-w-opozycji-nie-wolno-mowic-tego-co-sie-mysli