Tak jak w czasach komuny wojna o pokój była największym dla niego zagrożeniem, tak obecnie wojna o prawa LGBTQ zagraża tym środowiskom.
Funkcjonuje dziwaczne przekonanie, że ideologia gender, feministyczna czy LGBTQ itd. to jakieś wyższe wtajemniczenie i tylko osoby tę ideologię akceptujące mogą się o niej miarodajnie wypowiadać. I tylko osoby z tych środowisk mogą się zajmować edukacją w sprawach uznawanych za przedmiot zainteresowania tej ideologii, czyli na przykład szeroko rozumianą edukacją seksualną. Coraz powszechniejsze jest też przekonanie, że istnieje jakaś uniwersalna wartość poznawcza wynikająca z zastosowania narzędzi uwzględniających perspektywę gender, feministyczną czy LGBTQ itd. Z tego powodu powstają liczne katedry na uczelniach i prowadzone są stosowne „badania”. Jak sądzę, owe „badania” można prowadzić w ramach wcześniej istniejących kierunków, np. socjologii, kulturoznawstwa, literaturoznawstwa, etnologii, antropologii kulturowej itp., o ile ktoś uzna, że ma to w ogóle sens. Sam mam co do sensu takiej aktywności ogromne wątpliwości, ale niech tam. Pojawią się pewnie zarzuty, że nie zajmuję się tu religią w szkołach. A nie zajmuję się z powodów fundamentalnie aksjologicznych, historycznych oraz konstytucyjnych i niech to wystarczy.
Załóżmy, że uczelnia służy nie tylko do prowadzenia tzw. badań podstawowych, stosowanych czy przemysłowych ale też pozwala się zajmować różnymi hobby, w których używa się elementów naukowej metodologii i warsztatu. Najczęściej używa się ich dla dekoracji albo udowodnienia, że mamy do czynienia z nauką, choćby to na naukę w ogóle nie wyglądało. Współcześnie te hobby funkcjonują na uczelniach jako kierunki czy dziedziny badań, gdyż jest to uznawane za respektowanie demokratycznych zasad w nauce i edukacji. Można powiedzieć, kto bogatemu zabroni zajmować się pod akademickim dachem czymkolwiek, co przyjdzie komukolwiek do głowy, choć właściwie badania powinny dotyczyć czegoś, w czym można sformułować jakieś falsyfikowalne prawa. No, ale skoro bogaci mogą być rozrzutni i uznawać za naukę owe hobby, to uczelnie stają się fabrykami produktów niczemu konkretnemu nie służących, a nawet całkiem groteskowych z punktu widzenia nauki i społeczeństwa. Bo to ponoć demokratyczne. A demokratycznie za naukę można uznać nawet wróżenie z fusów i wypuszczać 100 tys. absolwentów - magistrów fusologii rocznie.
Społeczeństwa mogą być rozrzutne i wspaniałomyślne, gdy chodzi o finansowanie dowolnej szajby, demokratycznie uznawanej za dziedzinę nauki czy badań. Te szajby nie powinny być chyba jednak przedmiotem edukowania dzieci i to wyłącznie przez wyznawców ideologii, jakie za tymi szajbami stoją. Szkoła oczywiście nie tylko uczy, ale i wychowuje, lecz powinna być całkiem konserwatywna, gdy chodzi o to, co może być kanonem nauczania i wychowania. Żeby nie robić ze szkoły zsypu na śmieci, choćby te śmieci były całkiem nowe i ładnie się prezentowały. Jeśli na jakimś etapie potrzebna jest edukacja seksualna, może to robić każdy fachowiec dodatkowo spełniający kryteria pracy z dziećmi oraz kryteria etyczne wymagane od edukatorów. Szkoła i nieletni to nie jest dobry poligon dla tego, co jest hobby na uczelniach bądź szajbą w stowarzyszeniach, fundacjach czy organizacjach, gdzie zasadniczo działają dorośli, sami za siebie odpowiedzialni.
Jeśli hobby i szajby czyni się przedmiotem „nauczania”, jak ładnie by ich nie nazywano, wprowadza się element, który kłóci się z zasadniczymi celami edukacji szkolnej, obejmującej przecież w ogromnej większości nieletnich. Zaraz usłyszę, że edukacja szkolna to także tolerancja, równość, otwartość, poszanowanie odmienności itp. Te sprawy były przedmiotem edukacji także przed epoką „modnych bzdur”, więc nie ma powodu, żeby wydziwiać i wprowadzać do szkół jakieś patrole postępu, gdyż takie patrole zwykle szybko zamieniają się w bojówki. Z bardzo konserwatywnych, odpornych na „modne bzdury” szkół w Wielkiej Brytanii, Szwajcarii czy Francji (Emmanuel Macron uczęszczał np. do jezuickiego liceum w Amiens) nie wychodzą absolwenci, którym brakowałoby tolerancji, empatii czy poszanowania dla odmienności. Sam prezydent Francji ma te wszystkie cechy nawet w nadmiarze. Niby dlaczego szkoły w Warszawie miałyby być poligonem jakichś „patroli postępu”?
Na koniec kilka słów o przekonaniu środowisk LGBTQ o ich jakimś wyjątkowym napiętnowaniu, a przez to potrzebie zapewnienia im specjalnych praw. Przez wiele lat i w różnych miejscach pracowałem z osobami, które obecnie klasyfikuje się jako LGBTQ, także jako ich przełożony. Nigdy w tych miejscach pracy nie spotkałem się z tym, żeby ich orientacja kogoś ekscytowała, a nawet zwyczajnie interesowała, żeby ktoś z tego powodu ich w jakikolwiek sposób identyfikował, dyskryminował czy napiętnował. Nie miało to kompletnie znaczenia. Ten problem po prostu nie istniał. Może pracowałem w jakichś wyjątkowych miejscach, ale nie sądzę, żeby tak było. Dlatego nie wiem, z jakiego powodu miałoby się takie osoby jakoś specjalnie traktować. Przecież dopiero wtedy mielibyśmy do czynienia ze stygmatyzacją czy wskazywaniem palcem czegoś osobliwego. Tak jak w czasach komunistycznych wojna ZSRS o pokój była największym dla tego pokoju zagrożeniem, tak obecnie wojna o prawa LGBTQ może być największym zagrożeniem dla tych środowisk. I nad tym powinny się one przede wszystkim zastanowić.
-
W najnowszym numerze „Sieci”: Czy Polacy chcą więcej LGBT? To trzeba przeczytać!
Kup nasze pismo w kiosku lub skorzystaj z bardzo wygodnej formy e - wydania dostępnej na: http://www.wsieci.pl/prenumerata.html.
Zapraszamy też do subskrypcji tygodnika w Sieci Przyjaciół – www.siecprzyjaciol.pl i oglądania ciekawych audycji telewizji internetowej www.wPolsce.pl.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/437627-wprowadzanie-patroli-postepu-konczy-sie-zamiana-w-bojowki
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.