Podjęta przez premiera Morawieckiego decyzja o rezygnacji z wizyty w Izraelu nie była z pewnością łatwa. I to nie tylko dlatego, że sprawa może przerodzić się w jakąś „drugą wojnę” historyczno-dyplomatyczną, w której to wojnie znów nie będziemy przecież stroną dominującą. Dodatkowym problemem był fakt, że chodzi o szczyt V4. Gdyby został on odwołany, albo odbył się bez udziału Polski, oznaczałoby to także istotny cios w tak ważną dla Warszawy współpracę regionalną. A w tle jest jeszcze deklaracja polsko-izraelska, którą obecny skok temperatury, wywołany wypowiedziami Netanyahu, stawia w nieco dwuznacznym świetle.
Zdecydowano więc o obniżeniu rangi polskiej delegacji. Co istotne, jest to obniżenie wręcz skokowe - nie jedzie bowiem wicepremier, co byłoby bardziej naturalnym zastępstwem, ale minister spraw zagranicznych.
W ten sposób Polska wysyła jasny sygnał, że nie zgadza się na przypisywanie nam odpowiedzialności lub współodpowiedzialności za Holocaust, ponieważ - niezależnie od dramatycznych zdarzeń, które przyniosła wyjątkowo okrutna wojna - nie byłoby Holocaustu, gdyby nie Niemcy, i żadna presja tego nie zmieni.
Formalnie premier Netanyahu i jego dyplomacja zaprzeczają, by przypisał on Polsce i Polakom odpowiedzialność za straszliwy mord na Żydach. Relacje prasowe są w tej kwestii sprzeczne, ale jedno nie ulega wątpliwości: izraelski premier, być może celowo, krążył wokół tej kwestii, w pewien sposób „flirtował” z tezą, że to jednak nasza odpowiedzialność. „Flirtował”, choć już przecież wie, jak to jest w Polsce odbierane. „Flirtował” może dookoła, może subtelnie, może sprytnie, ale jednak. Bezdyskusyjnie świadomie. Zapewne w ramach kampanii wyborczej, ale cóż to nas obchodzi? Czy sami czulibyśmy się usprawiedliwieni, gdyby wątki antysemickie pojawiły się w Polsce w ramach walki o głosy?
Wysłanie szefa MSZ zamiast premiera jest więc także sygnałem: tak grać nie będziemy. Nie ma polskiej zgody na tego typu sztuczki. Jeśli mamy współpracować, to obie strony muszą grać fair play, muszą dać coś z siebie. Jeśli nie, to trudno, możemy milczeć i czekać na lepszy klimat.
Dlatego premier zdecydował, że nie pojedzie. Paradoksalnie, jest to decyzja służąca nie tylko polskiej racji stanu, ale także - patrząc szerzej - współpracy polsko-izraelskiej. Bo w obecnych warunkach podróż szefa rządu do Izraela mogłaby przynieść gwałtowną eskalację; słychać wszak o możliwych prowokacjach, planowanych pikietach, różnych zasadzkach. A trudno sądzić, że szef polskiego rządu zmilczałby obrazę.
Dla opozycyjnych komentatorów odwołanie wizyty będzie oczywiście „kompromitacją”, także w kontekście współorganizowanego przez Polskę szczytu w sprawie Iranu. Trzeba więc przypominać sprawy podstawowe: cała nagonka na Polskę w związku z Holocaustem jest możliwa także dlatego, że przez całe dekady nie broniono dobrego imienia Polski, a politykę historyczną próbowano zastąpić pedagogiką wstydu.
I także dlatego, że cała „soft power” naszej opozycji intensywnie buduje obraz Polski jako kraju wręcz faszystowskiego, rządzonego rzekomo przez skrajną prawicę. A to także wpływa, i to istotnie, na pewność siebie środowisk, które próbują nas zniesławić.
To po pierwsze. A po drugie, droga do suwerenności jest zazwyczaj kręta, i często bolesna. Tylko ten, kto de facto powierza swój los sąsiednim mocarstwom, kto nie gra samodzielnie, kto nie szuka również ryzykownych szans, ma zapewniony toksyczny „spokój”. Przynajmniej dotąd, dopóki mocarstwa nie zdecydują inaczej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/434310-premier-morawiecki-do-netanjahu-tak-grac-to-nie-bedziemy