Choć w natłoku skandali oraz konfliktów, którymi jesteśmy ostatnio zalewani, łatwo można zacząć kolejne tego typu informacje wypychać z własnej świadomości, to namawiam, żeby nie traktować w ten sposób sprawy Europejskiego Centrum Solidarności. Bo inaczej niż w wypadku innych głośnych ostatnio wydarzeń wynika z niej wiele.
Komentatorzy często popełniają błąd, uznając, że sprawa Centrum to po prostu gdańska specyfika. Oczywiście ta specyfika istnieje. Oczywiście afera ECS wpisuje się w politykę zamordowanego Pawła Adamowicza, konsekwentnie zmierzającego do maksymalnego ograniczenia wpływu Warszawy na gdańskie sprawy, z nieprzypadkowym nawiązywaniem do tradycji Wolnego Miasta. Oczywiście dominacja lokalnego układu polityczno-biznesowego, wspieranego przez większość lokalnych weteranów „Solidarności” o głośnych nazwiskach, jest nad Motławą szczególnie silna. I bez wątpienia doprowadziła ona do wytworzenia oraz popularyzacji szczególnej narracji historycznej, w myśl której, lekko tylko ironizując, pełnoprawnymi i w zasadzie jedynymi spadkobiercami ruchu antytotalitarnego lat 80. są obecnie PO i KOD (to, że po stronie przeciwnej pojawiają się podobne uroszczenia, to temat odrębny i mniej istotny, bo strona rządowa nie ma ani śmiałości, ani instrumentów do upowszechniania takich wizji na dużą skalę).
Tylko że to, co dla Gdańska i ECS specyficzne, tonie w morzu tego, co w całej sytuacji jest uniwersalne, typowe dla całej Polski. Zauważmy, że rdzeniem kontrowersji, tym, co bezpośrednio spowodowało próbę ingerencji Ministerstwa Kultury, nie była wystawa stała Centrum. Ona wzbudza emocje, wielu prawicowców byłoby skłonnych ją pozmieniać, ale to nie ona spowodowała obecny kryzys. Gdyby jedyną przyczyną zbulwersowania władzy centralnej była przesadna jej zdaniem koncentracja wystawy na historycznych postaciach w PiS niepopularnych, to władza zagryzłaby wargi i nie próbowała frontalnego starcia. Przecież politycznym nakazem dnia jest w partii rządzącej unikanie starć, sytuacja z ECS zupełnie nie pasuje do tej koncepcji.
Eksplozję spowodowało to, że niezależnie od narracji wystawy głównej Centrum stało się, i to manifestacyjnie, czymś w rodzaju, w sensie logistycznym, kwatery głównej antypisowskiej opozycji, a także ważnym elementem jej zaplecza propagandowo-intelektualnego. I zauważmy, że nie jest to gdańska specyfika. Podobną rolę zaczęło odgrywać m.in. warszawskie muzeum POLIN, a także, na mniejszą skalę, wiele podporządkowanych samorządom placówek kulturalnych w całym kraju. Swego czasu na łamach „Wyborczej” otwarcie wzywano kierownictwa instytucji kulturalnych, aby nie oglądając się na własną apolityczną misję, otwarcie angażowały się politycznie „przeciw kaczyzmowi”. Wzywający nie ukrywali nadziei, że spowoduje to konflikt tych instytucji z władzą, co zaogni sytuację w skali krajowej i doprowadzi do jakiejś rewolucji z artystyczno-intelektualną awangardą na przedpolach barykad. I ten pomysł jest konsekwentnie realizowany.
Również nie jest gdańską specyfiką niemal otwarcie deklarowana koncepcja, w myśl której, jeśli idzie o takie placówki, rola rządu ma się ograniczać do grzecznego płacenia rachunków, a żadnego, nawet realizowanego w sposób najbardziej koncyliacyjny, wpływu na to, co się w takich placówkach dzieje, władza centralna ma nie wywierać. Owe placówki mają być oddane w wieczny pacht lokalnym elitom, które de facto mogą się na nich uwłaszczyć. W bardzo, dodajmy, komfortowej formie – czyli w dość popularnej na całym świecie formule prywatyzacji zysków przy upaństwowieniu ryzyk i kosztów. Za rządów PO taką politykę oddawania przez państwo całych sfer życia publicznego rozmaitym elitom w zamian za gwarancje ich trwałego poparcia dla ówczesnych rządzących uprawiano, dodajmy, w znacznie większej skali. Propozycja resortu kultury, który chciał zagwarantowania sobie prawa do nominacji wicedyrektora Centrum i autonomii dla podległego mu pionu nie była może zręczna; niełatwo wyobrazić sobie sprawne kierowanie tak rozparcelowaną placówką. Ale zarazem była umiarkowana, trudno się w niej dopatrzeć jakichś dyktatorskich czy zwłaszcza totalizujących ambicji. Stanowiła też próbę jasnego ukazania sytuacji prawdziwej – to znaczy tego, że dotąd wpływ na ECS miała wyłącznie jedna strona polskiego konfliktu. I właśnie dlatego musiała być odrzucona – bo strona opozycyjna lubi się cieszyć dominacją, udając, że tej dominacji nie ma. Ot, po prostu wszyscy ludzie uczciwi i mądrzy zachowują się w określony sposób, czyli walczą z uzurpatorską w swojej istocie władzą.
No i jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zapamiętać sprawę ECS. Sukces zbiórki mającej załatać wyrwy uczynione w budżecie Centrum przez ministra Glińskiego pokazuje nie tylko skalę emocji antyrządowo nastrojonej części społeczeństwa. Pokazuje też, jak w tym społeczeństwie wygląda rozkład bogactwa i jak ów rozkład koreluje z podziałem politycznym.
Bardzo poglądowa była ta lekcja.
Felieton ukazał się z numerze 6/2019 tygodnika „Sieci”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/434214-rozklad-sil-sprawa-ecs-to-nie-jest-triumf-spoleczenstwa
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.