Umarł Jan Olszewski, polski patriota, socjalista-niepodległościowiec, pierwszy premier III Rzeczypospolitej. Obalenie, jego rządów przez obrońców układu z właścicielami PRL, jakie dokonało się 4 czerwca 1992 roku, było dla mojego pokolenia czwartym wielkim doświadczeniem formacyjnym. Po natchnieniu, jaki przyniosła wybór Jana Pawła II, a potem jego pielgrzymka w czerwcu 1979 roku – przyszło złamanie nadziei Solidarności przez stan wojenny. Po nadziei, jakie przynosił wynik głosowania 4 czerwca 1989 roku – przyszedł wybór twórcy stanu wojennego na prezydenta – przez formalnych reprezentantów dziedzictwa Solidarności. A potem przyszło głosowanie przerażonych perspektywą lustracji „Bolka”, Tuska, Niesiołowskiego: właśnie 4 czerwca 1992. I zobaczyliśmy wtedy, tak jak to powiedział tamtej nocy premier Olszewski: czyja jest Polska. Pod czyją „serdeczną kontrolą” się znajduje.
Przypominam te doświadczenia, by nie dać zakłamać wspomnienia o wielkim polskim patriocie, dziedzicu Okrzei i Piłsudskiego. On był znakiem sprzeciwu wobec domowej hańby „transformacji” PRL. Za zablokowanie umowy, jaka prezydent Wałęsa chciał zawrzeć wiosną 1992 roku z Moskwą, kosztem polskiej suwerenności i za próbę lustracji zapłacił błyskawicznym odsunięciem od władzy przez koalicję strachu: strachu przed prawdą i strachu przed niepodległością. To trzeba dzisiaj przypomnieć.
Ponieważ śmierć premiera Olszewskiego zbiegła się z triumfalnie przypominaną 30 rocznicą rozpoczęcia obrad okrągłego stołu i próbą ponownej deifikacji tego mebla (oraz jego politycznych stolarzy), pozwolę sobie przypomnieć dotyczący tej właśnie kwestii fragment jednej z rozmów, jaką miałem zaszczyt przeprowadzić z Janem Olszewskim w 1996 roku (opublikowana została wówczas pod tytułem Wyjście z szarej strefy w „Arcanach”; dziś można ja przeczytać w całości w tomie Filary Niepodległości). Oto odpowiedź Premiera na pytanie o ocenę okrągłego stołu:
Moje wątpliwości zaczęły się dużo wcześniej. Widzi Pan, od samego początku uczestniczyłem w imprezie, która najpierw tak się jeszcze nie nazywała, ale która na zasadzie naszego odpowiednika wobec tworzonej przy Jaruzelskim Rady Konsultacyjnej przybrała formę Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie. Różnice między mną a większością uczestników prac tego gremium zaczęły się rysować gdzieś w roku 1986, kiedy na fali pieriestrojki, tego, co się działo w Rosji, zaczęły się wyraźne tendencje, by i u nas szukać jakichś kompromisowych rozwiązań, wejścia w jakieś porozumienie z władzami. Ja wyrażałem wtedy przekonanie, że nie należy się do tego spieszyć, że coś się tutaj zaczęło naprawdę ważnego, w Rosji uruchomiony został początek jakiegoś ważnego procesu – wraz z pieriestrojką, wraz z głasnostią. Uważałem, że trzeba poczekać, aż się ten proces bardziej wyklaruje w swoich intencjach i celach, że za wcześnie w to wchodzić. W tym duchu występowałem na posiedzeniu Komitetu, apelowałem do Lecha Wałęsy. Ten sceptycyzm zachowałem do samego końca, do pojawienia się idei Okrągłego Stołu. Nie uważałem samej tej idei za złą, uważałem tylko, że czas pracuje dla nas, my się spieszyć nie potrzebujemy, tamci się spieszą. I to był główny powód, dla którego odmówiłem propozycji, by objąć kierownictwo grupy, która miała z naszej strony omawiać przy Okrągłym Stole sprawy wymiaru sprawiedliwości itp. – tzw. podstolika prawnego. Natomiast, kiedy profesor Adam Strzembosz to objął, uznałem, że nie mogę nie udzielić jego grupie pomocy w zakresie mojej wiedzy czy doświadczenia, w charakterze eksperta. W ten sposób mogłem przynajmniej na takim roboczym pułapie obserwować, jak przebiegała cała ta procedura.
Muszę powiedzieć, że ten przebieg nastroił mnie jeszcze bardziej sceptycznie do całej sprawy. Zobaczyłem, że nagłośnienie tego, danie temu oprawy propagandowej do czegoś zmierza. Zobaczyłem, że to nie jest wcale tak, że toczy się tutaj ostra walka, by wyrwać im jakieś ustępstwa, że oni się bronią, że my walczymy o jak najwięcej, oni o to, by dać jak najmniej. Zobaczyłem zamęt, zobaczyłem, że my wchodzimy w coś, w co nas się wprowadza, ale nie wiemy w gruncie rzeczy, w co. Sądziłem wówczas, że to jest sytuacja całej naszej ekipy przy Stole, że cała nasza strona podobnie jak ja nie orientuje się do końca, w jaką grę jesteśmy wciągani. zastanawiającą rzeczą było, jak przy Okrągłym Stole odnawiały się bliskie stosunki, odżywało ponad stołem dawne koleżeństwo zetempowskiego pokolenia, tych ludzi, którzy kiedyś się podzielili; wydawało się, że są śmiertelnie skłóceni, a teraz okazywało się, że to są koledzy. Nagle odnaleźli się koledzy z dawnych lat, odżyły wspomnienia z lat młodości, wspólne doświadczenia z obozów wakacyjnych, wspólne dziewczyny itd. Stopień zrozumienia i współżycia wzrastał szybko, pogłębiała się dobra komitywa. To był dla mnie następny sygnał alarmowy, że coś tu jest niedobrze. Rozmowy przy Stole nie były wcale takie ostre, obie strony starały się sobie wychodzić naprzeciw. Na to natomiast nakładała się ta niesłychanie nachalna oprawa propagandowa, która starała się przekazać odbiorcy przy telewizorze obraz ludzi, którzy spierają się gwałtownie ze sobą, ostro polemizują – przed tymi kamerami o wiele bardziej niż w rzeczywistości, przy stoliku. Coś było w tym fałszywego, nieautentycznego. Nie można było nie mieć wątpliwości.
Kiedy obrady Okrągłego Stołu zostały ostatecznie przełożone na propozycję „niekonfrontacyjnych” wyborów, jeszcze okazało się, że w tych wyborach nawet w owym wąskim zakresie, w jakim społeczeństwo zostało dopuszczone, żeby wyrazić swoją wolną wolę, nie zostawiamy mu jednak żadnej swobody, tylko idziemy jako blok i żądamy od ludzi poparcia bez warunków i bez pytań: macie nas poprzeć, bo my jesteśmy waszymi reprezentantami z racji tego, że dopuszczono nas do stolika… Uznałem, że tego jest już trochę za wiele. To jest coś, w czym po prostu nie można wziąć udziału. Wielu ludzi mówiło mi wtedy: nie bądź idiotą, jeżeli teraz odmówisz udziału w tych wyborach, to nie będziesz miał żadnego wpływu na rzeczywistość. To był taki argument, który przypomniał mi rok 1956. W czasie odwilży po okresie stalinowskim wielu ludziom, nawet z opozycji, proponowano, żeby wstąpili do partii, bo przecież idzie nowy czas i ci, którzy zostaną z boku, nie będą mieli wpływu na rzeczywistość, bo można ją zmieniać tylko od środka… Nie miałem wątpliwości ani wtedy, ani w 1989 roku.
Wiedziałem, że proponuje nam się udział w naprawianiu czegoś, czego naprawić się nie da. Uważałem też, że do zmiany całego układu można się przyczynić, oddziałując nań z zewnątrz, a nie koniecznie w nim uczestnicząc. Okazało się, że od środka na pewno nie można go zmienić, ale tylko konserwować…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/433078-jan-olszewski-i-okragly-stol