Przewodniczący niemieckiego parlamentu (Bundestagu), Wolfgang Schäuble chciałby usłyszeć, jakie błędy popełniły rządy Niemiec w polityce zagranicznej, w tym w odniesieniu do naszego kraju. Kto jak kto, ale ten znany mi od lat, wytrawny chadecki polityk doskonale zdaje sobie sprawę, co w trawie piszczy, skoro jednak spytał publicznie za pośrednictwem „Stuttgarter Zeitung”, należy mu się odpowiedź.
Aby była to wyczerpująca, powinniśmy cofnąć się aż do chwili upadku komunizmu, zjednoczenia Niemiec i późniejszego rozwoju naszych bilateralnych stosunków. Początek był tyle efektowny, co mało efektywny. Gdy w listopadzie 1989r. podczas tzw. mszy pojednania w Krzyżowej kanclerz Helmut Kohl i premier Tadeusz Mazowiecki padli sobie w ramiona, w naszych relacjach miało być już tylko coraz lepiej. Niezależnie od znaczenia tego symbolicznego aktu, który trudno przecenić, po bez mała trzydziestu latach wciąż mówimy o… potrzebie zbliżenia i nadal pozostajemy sąsiadami na dystans.
„Ilu z nas potrafi sobie wyobrazić, że my Niemcy możemy nauczyć się czegoś od Polaków? Nadal sobie niedowierzamy, nadal się niedoceniamy, a po nowych mostach kursują stare uprzedzenia”, konstatował w jednej z naszych rozmów wybitny, niemiecki politolog prof. Arnulf Baring. W jego opinii „jedynym motorem dla Europy może być tylko oś Berlina, Londynu i Warszawy”. Tę rewolucyjną wręcz ideę profesor zgłaszał w chwili klecenia przez kanclerza Gerharda Schrödera wespół z prezydentami Jacquesem Chirakiem i Władimirem Putinem… antyamerykańskiej osi Berlina, Paryża i Moskwy (słynna „trojka”). Celowo zestawiam ów zwrot w polityce zagranicznej za rządu socjaldemokratów (SPD) i Zielonych, bowiem stanowi cezurę pierwszego rozdziału naszych stosunków z Niemcami po podpisaniu w Bonn przez premiera Jana Krzysztofa Bieleckiego i kanclerza Kohla tzw. traktatu dobrosąsiedzkiego.
Punktem kulminacyjnym tego rozdziału były uroczystości zorganizowane przez Rosję z okazji 750.lecia Królewca (Königsbergu, Kaliningradu), z udziałem (kończącego urzędowanie, choć o tym jeszcze nie wiedział) kanclerza Schrödera, oraz prezydentów Putina i… Chiraka - żaden z tych polityków nie mógł mieć wątpliwości, że był to pokaz skrajnego lekceważenia Polski i Litwy, wskazania nam podrzędnego miejsca w szeregu, bowiem przedstawiciele naszych krajów nie zostali na te obchody zaproszeni. Nie inaczej było przez cały okres po Krzyżowej, który określiłem kiedyś, jako kicz pojednania. Dla przypomnienia posłużę się cytatem poprzedniczki szefa Bundestagu Wolfganga Schäublego sprzed lat Rity Süssmuth (pełniła tę funkcję do 1998r.), która tuż po rozbiórce berlińskiego muru apelowała: „Obecnie naszym najpilniejszym zadaniem jest walka ze stereotypami”. A te były bardzo negatywne, po obu stronach odrzańskiej granicy. Nie bez powodów.
Na pierwsze zgrzyty w tym „nowym rozdziale” naszych stosunków nie trzeba było długo czekać. Kanclerz Kohl nie zaprosił Lecha Wałęsy do scalonego Berlina na uroczysty wymarsz alianckich żołnierzy. Nie chciał dostrzec, że drogę ku zjednoczeniu z NRD otworzył wyłom w bloku komunistycznym dokonany przez Solidarność. Nie tylko w Polsce, bo także w samych Niemczech i poza uznano to za afront. Dopiero po fali krytyki zaproszono szefa polskiego MSZ Władysława Bartoszewskiego do wygłoszenia przemówienia w bońskim Bundestagu.
Czy był to tylko brak wyczucia? Niestety, nie. „Niemcom zabrakło wyobraźni, niekiedy taktu, a przede wszystkim wiedzy o Polsce”, podsumowała prof. Anna Wolff-Powęska z Instytutu Zachodniego w Poznaniu. Przykładami braku wiedzy i wyobraźni można sypać jak z rękawa, ale u podstaw narastających wówczas dysonansów leżała świadoma polityka. Po krótkotrwałym zachwycie niemieckich mediów nad - jak pisano w RFN - „polskim wynalazkiem okrągłego stołu”, nasze relacje znów zdominowały obciążenia z przeszłości. Wystąpienie ministra Bartoszewskiego w Bundestagu poprzedziły głośno artykułowane żądania… przeprosin „za zbrodnie Polaków na Niemcach”, a nieco później wiodącym tematem w Niemczech stało się Jedwabne i rzekomy „polski antysemityzm”, co w naszym kraju zinterpretowano, jako próbę pisania historii na nowo, dzielenia się winą, relatywizacji Holokaustu i przekwalifikowania sprawców w ofiary. Rozdźwięki na tym tle pogłębiła reakcja Kohla na roszczenia odszkodowań dla byłych więźniów obozów koncentracyjnych i pracowników przymusowych III Rzeszy: kanclerz zbył je jednym zdaniem: „Jeśli ktoś sądzi, że otworzę kasę, ten się grubo myli”. I nie otworzył. Zrobił to dopiero pod naciskiem USA i międzynarodowej opinii publicznej jego następca.
Zamiast postulowanej przez Süssmuth walki ze stereotypami, do starych, historycznych uprzedzeń doszły nowe. Przez Niemcy przelała się gigantyczna fala antypolskich, dyskredytujących i niewybrednych dowcipów (Polenwitze). Szydziły z nas nawet media publiczne. Problem obśmiewania nas, Polaków, jako narodu złodziei, pijaków, nierobów i w ogóle europejskich nieokrzesańców urósł do tego stopnia, że nawet korespondenci niemieckich gazet i fundacje w Polsce wystosowały wspólny list protestacyjny do kilku nadawców przeciw szerzeniu nienawiści. Ówczesny ambasador RP Andrzej Byrt ubolewał w piśmie do kolońskiego wydawcy Augustusa Hofmanna: „Nie potrafię sobie wyobrazić, by polskim mediom wpadła do głowy idea czynienia pośmiewiska z sąsiadów”. Dla innych, jak dla handlującego w Polsce koncernu MediaMarkt było to jednak do wyobrażenia, że wspomnę jego odrażający spot reklamowy z polskimi złodziejami w roli głównej (wycofany dopiero po interwencjach). Niemieckie media pozwalały sobie na koszmarne żarty nawet z tragedii smoleńskiej i śp. prezydenta Lecha Kaczyńskiego.
Nie chodzi o tylko o spaprany klimat przez kretyńskie kawały w tej pierwszej fazie polsko-niemieckiego pojednania, o wiele większe znaczenie miały działania polityczne, jak np. uchwalenie przez posłów Bundestagu, a potem w odpowiedzi przez Sejm uchwały w sprawie „wypędzenia Niemców” z byłych terenów Rzeszy; Niemcy uznawali jako „nie podlegającą przedawnieniu zbrodnię”. Co więcej, już po klęsce wyborczej w 1998r. Kohl przyznał, że granicę na Odrze i Nysie uznał „tylko pod presją Amerykanów”. Czy wszystkie te zdarzenia mogły sprzyjać budowie zaufania, że o partnerskich stosunkach nie wspomnę?
Chadecki kanclerz pielęgnował stosunki z Rosją, a wobec Polski zachowywał się jak słoń w składzie porcelany. Do Moskwy kursował nad Warszawą, za przeproszeniem, jak z pieprzem, co otwarcie wytykał mu późniejszy następca z SPD, kanclerz Gerhard Schröder, a do złożenia kolejnej wizyty w naszym kraju po Krzyżowej Kohl potrzebował ponad pięciu lat… Sam Schröder będąc jeszcze premierem Dolnej Saksonii krytykował Kohla za „Gorbimanię” i „pakowanie się z Borysem Jelcynem do sauny”, a po objęciu urzędu awansował Rosję do rangi „strategicznego partnera Niemiec”, co wprawiło w osłupienie waszyngtońską administrację. Dla przypieczętowania nowej przyjaźni z Putinem adoptował z żoną (ich małżeństwo już się rozpadło) dwie sieroty z jego rodzinnego Petersburga… W umizgach do Rosji, ignorowaniu i marginalizowaniu naszego kraju kanclerz lewicy pobił poprzednika na głowę. Najbardziej wymownym, wymiernym śladem jego polityki jest połączenie się (notabene popierane przez chadeków z CDU/CSU) Niemiec z krajem Putina gazową pępowiną na dnie Bałtyku. Na koniec były kanclerz obją posadę i pełni ją do dziś etatowego stróża interesów Gazpromu i Rosji w Europie.
Podczas, gdy stosunki Berlina z Moskwą mierzone były liczbą wzniesionych toastów, Polska stała się w medialnym przekazie za Odrą wykpionym „>>mocarstwem<< z łaski Ameryki”, „przeceniającym własną rolę”, zaś nasi żołnierze „siepaczami USA”, „torpedującymi politykę bezpieczeństwa Europy”. Tak właśnie komentowano decyzję o objęciu dowodzenia przez nasze wojsko w jednej ze stref w Iraku. „Der Spiegel” strofował: Polska, to „kraj o sile gospodarczej małej Saary, za to z wielkim przerostem ambicji politycznych”. Niemieccy komentatorzy z lubością powtarzali określenia „koń trojański USA”, czy „osioł trojański”, jakby Warszawa nie miała prawa do własnej polityki zagranicznej. Tym bardziej w obliczu jawnego protekcjonalizmu i lekceważenia ze strony Niemiec. Schröder blokował włączenie Polski do grona eurodecydenów, obok RFN, Francji, Wlk. Brytanii, Hiszpanii i Włoch, a także dostęp Polaków do niemieckiego rynku pracy oraz wcześniejsze przystąpienie naszego kraju do układu z Schengen (o zniesieniu kontroli wewnątrz granic uni). Te przykre konkrety owijane były w porpagandową bawełnę o rzekomej, biskiej przyjaźni, jak kopanie piłki na użytek fotografów przez Schrödera i premiera Leszka Millera na murawie stadionu w Gelsenkirchen, „Bal Polski” w Berlinie, wspólne kolacje i spacerki…. - długo by wymieniać.
Nieprzychylność wobec Polski i Polaków ma głębokie korzenie i nie zmienią jej żadne teatralne gesty polityków, kwitował Phillipp Ther z berlińskiego Instytutu Historii Porównawczej Europy. Był to jeden z nielicznych, przytomnych głosów. W opinii Thera niemieccy politycy wciąż patrzyli na nasz kraj przez pryzmat „polityki ekspansji i rozbiorów dokonanych przez Prusy, potem pruskie Niemcy i III Rzeszę”; w podręcznikach pierwsze zjednoczenie Niemiec z 1871 r. pisane jest tłustym drukiem, ale fakt, że oparło się na podboju i ostatecznie wymazaniu Polski z mapy jest pomijany. „Jeśli sobie nie uzmysłowimy, że nasze stereotypy mają podłoże polityczne i ideologiczne, że były sterowane, nie będzie zmiany naszego stosunku do Polaków”, wskazywał Ther. Jakże trafne spostrzeżenie, niestety, odosobnione.
Nie chodzi jednak wyłącznie o to, że byliśmy i wciąż pozostajemy tragarzami przeszłości. Można nawet mówić o eskalacji antypatii i to z wielorakich przyczyn, z jednym wspólnym mianownikiem: bieżącej polityki w okresie minionych trzydziestu lat. „Rozumiem historyczną wrażliwość Polaków, co jednak nie ułatwia nam dialogu”, powiedział w jednej z naszych licznych rozmów wieloletni szef Urzędu ds. akt STASI, później prezydent Niemiec Joachim Gauck. Najlepszym tego przykładem była idea stworzenia tzw. Centrum przeciw Wypędzeniom, jak też żądania Pruskiego Powiernictwa, dotyczące odszkodowań dla wysiedleńców, wspierane początkowo przez wpływowy Związek Wypędzonych (BdV). Dla przypomnienia, pomysł wybudowania Centrum Wypędzonych skrytykowal nawet minister kultury w Urzędzie Kanclerskim Michael Naumann, który określił to, jako „próbę archiwizacji roszczeń wypędzonych”, i apelował, że należy zrobić wszystko, aby nie dopuścić do wybiórczego traktowania historii. Ostatecznie jednak zwyciężyła kalkulacja wyborcza i poparcie rządu dla tej inicjatywny. W efekcie w Polsce bardziej znane było nazwisko szefowej tej organizacji i posłanki Bundestagu Eriki Steinbach (podczas głosowania w sprawie traktatu granicznego z Polską była przeciw uznaniu granicy na Odrze i Nysie przez zjednoczone Niemcy), niż np. kanclerza Willy´ego Brandta, czy prezydenta Romana Herzoga. Pierwszy klęczał w Warszawie, drugi wygłosił w niej pełne skruchy przemówienie w imieniu całego narodu. Z drugiej strony trudno udawać mi niewiedzę o fakcie, iż Herzog myślał, że jedzie do naszej stolicy uczcić powstanie w getcie żydowskim.
Nie da się ukryć, że mimo spektakularnego aktu pojednania w Krzyżowej historia wciąż znamionuje nasze stosunki. I, co trzeba powiedzieć jasno, nie da się od niej oderwać, jeśli wciąż nadawana jest jej taka narracja, jak np. w teleserialu „Nasze matki, nasi ojcowie”, jeśli przedmiotem sądowych rozpraw jest zniesławianie Armii Krajowej, przedstawianej jako banda antysemitów i złodziei, jeśli do dziś w niemieckich mediach pojawiają się określenia: „polskie obozy śmierci” itp., z absurdalnym uzasadnieniem, że chodzi o… geografię.
Byłoby wszakże uproszczeniem rozprawianie wyłącznie o emocjach, które nierzadko biora górę nad rozumem. Utknęliśmy bowiem w sąsiedztwie niedokończonym, z zapieczonymi podziałami, w tym wynikającymi bezpośrednio z polityki. Nikt inny, tylko zadający dziś pytanie o błędy i, co należałoby zrobić lepiej szef Bundestagu Wolfgang Schäuble ostro napiętnował w naszej rozmowie sprzed lat „uprawianie polityki ponad głowami Polaków” przez Schrödera. Czy mając na uwadze realizowaną budowę rosyjsko-niemieckiego gazociągu NordStream2 coś się zmieniło? Może jedynie to, że inwestycja ta jest już krytykowana w samych Niemczech, jak np. przez szefa monachijskiej Konferencji Bezpieczeństwa, wcześniej ambasadora RFN w Waszyngtonie Wolfganga Ischingera; jego zdaniem Niemcy udają, jakoby ta gaz-rura nie była projektem politycznym, że jest to błąd, a w ogóle należało od początku włączyć w ten projekt Polskę i inne kraje. I co? I nic. Szef niemieckiej dyplomacji Heiko Maas kilka dni temu odwiedził Moskwę i oznajmił stanowczo w kontekście protestu USA, że „nic już nie jest w stanie zatrzymać tej inwestycji”. Także minister gospodarki Peter Altmaier orzekł, że „budowa gazociągu jest zaawansowana” i rząd federalny „nie widzi możliwości ingerencji w ten proces, ponieważ nie ma do tego podstaw prawnych”…
Kanclerz Angela Merkel tuż po objęciu urzędu zapowiedziała koniec uprawiania polityki „ponad głowami Polaków”. Po zwycięstwie Prawa i Sprawiedliwości oraz Lecha Kaczyńskiego pojawiły się nad Sprewą obawy o pogorszenie stosunków z Polską. W zgodnej ocenie komentatorów nawet tak wyważonych gazet jak „Die Welt”, czy „Die Zeit”, PiS zdobyło władzę „z pomocą antyniemieckich haseł”. Jakby w odpowiedzi, przed wizytą w Warszawie Merkel poparła ideę upamiętnienia wysiedlenia Niemców, a podpisanie umowy o budowie bałtyckiej pipeline uznała za „najwspanialszy dzień w dziejach Niemiec i Rosji”.
Pytania o dwie twarze pani kanclerz nie są bezpodstawne. Z punktu widzenia Berlina najlepszy byłby taki rząd w Warszawie, który ślepo podporządkowywałby się woli niemieckich polityków. Stąd też wynika nieskrywane już poparcie Niemiec dla opozycji w Polsce i dokładanie wszelkich starań o odsunięcie Prawa i Sprawiedliwości od władzy, czemu nikt o zdrowych zmysłach nie zaprzeczy. Jest to oczywista, ewidentna ingerencja w wewnętrzne sprawy naszego kraju. Polsko-niemiecki protokół rozbieżności jest długi, a fundamentalnym problemem jest chęć utrzymania przez Niemcy wpływów w Europie, w tym w naszym kraju. Wymowną tego ilustracją było wtorkowe odnowienie w Akwizgranie ślubów z Francją. Pisałem o tym szerzej w komentarzu pt: Małżeństwo kontraktowe. Odnowienie ślubów, czyli jak Niemcy i Francja chcą utrzymać decydującą rolę w Europie”:
CZYTAJ WIĘCEJ: Małżeństwo kontraktowe. Odnowienie ślubów, czyli jak Niemcy i Francja chcą utrzymać decydującą rolę w Europie
Polska i Niemcy mają rozbieżne interesy dotyczące kształtu i przyszłości Unii Europejskiej oraz relacji transatlantyckich. Ale przynajmniej jeden cel powinien być wspólny: ułożenie między naszymi krajami partnerskich, a nie zwasalizowanych relacji. Niestety, nie jest. Całość w gruncie rzeczy da się sprowadzić do jednego zdania, które może posłużyć za odpowiedź na pytanie Wolfgang Schäublego: im szybciej Niemcy pojmą, że o polskiej polityce decyduje się w Warszawie a nie w Berlinie (zbieżność tego zdania z wcześniejszą wypowiedzią szefa dyplomacji RFN, że „o niemieckiej polityce decyduje się w Berlinie, a nie w Waszyngtonie” - jest przeze mnie zamierzona), tym lepiej dla zapisanego w traktacie dobrosąsiedzkim polsko-niemieckiego partnerstwa. Ot, cała tajemnica. Takie proste, a takie trudne…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/431151-szef-bundestagu-pyta-skoro-pyta-odpowiadam