Liberalna demokracja straciła legitymację nie tylko do bycia „końcem historii”, ale nawet wydolną formą ustroju.
W Polsce, Unii Europejskiej i Stanach Zjednoczonych z największą zaciętością broni się „liberalnej demokracji”. Jako najwyższej i ostatecznej formy ustroju (w sposób w jaki broniono komunizmu jako ostatecznego etapu rozwoju ludzkości), jako „końcu historii”, choć Francis Fukuyama wiele razy już przeżuł i wypluł żabę, którą sam stworzył. Słowa „liberalna demokracja” wprowadzają jednocześnie w ekstazę i bałwochwalcze uniesienie Donalda Tuska czy Fransa Timmermansa oraz większość polityków polskiej opozycji. Problemem jest to, że ten przedmiot kultu, uwielbienia i motywacji do walki w jego obronie od dawna nie istnieje. A może nie istniał w ogóle, choć lata 50., 60. oraz początek 70. w większości państw Zachodu można uznać za zbliżone do liberalnej demokracji. A potem było już tylko odchodzenie od niej, aż do współczesnego etapu, czyli liberalnej niedemokracji.
W książce „Ludzie przeciw demokracji” Yascha Mounk, niemiecko-amerykański politolog (jego matka do 1969 r. mieszkała w Polsce), wymienił cały katalog „wynaturzeń” liberalnej demokracji i jej skręt w stronę niedemokratycznego liberalizmu. W modelu liberalnej niedemokracji obywatele przestali być podmiotem w polityce, a polityka interesuje się nimi wyłącznie jako mięsem armatnim w kampaniach wyborczych. A i to w roli biernych wykonawców woli oświeconych elit. Jeśli tej woli nie wypełniają, są ciemnym ludem ulegającym populizmowi albo wpadającym w odmęty nacjonalizmu. Szczytowym osiągnięciem liberalnej niedemokracji jest Unia Europejska w obecnym kształcie. Powstanie jednolitego rynku i unii monetarnej, ale bez politycznej integracji, sprawiło, że kształtowanie polityk oddano w ręce wyłanianych i funkcjonujących całkowicie niedemokratycznie technokratycznych instytucji, przede wszystkim Komisji Europejskiej, Europejskiego Banku Centralnego oraz Trybunału Sprawiedliwości Unii Europejskiej. Te instytucje funkcjonują w zupełnym oderwaniu od opinii publicznej, a także w oderwaniu od woli państw, które je współtworzą, z kilkoma wyjątkami dla „równiejszych” w UE, czyli Niemiec i Francji, a czasem jeszcze Holandii, Hiszpanii czy Belgii. Unia Europejska jest chyba najbardziej zdegenerowaną formą liberalnej demokracji, czyli apogeum liberalnej niedemokracji.
Liberalna demokracja w założeniach miała nakładać ograniczenia w sprawowaniu władzy politycznej, żeby – jak to mówi Dani Rodrik, profesor ekonomii politycznej w John F. Kennedy School of Government na Uniwersytecie Harvarda – „powstrzymać większość (czyli tych, którzy są przy władzy) przed rozjechaniem walcem praw mniejszości (tych, którzy obecnie przy władzy nie są)”. Liberalna demokracja miała też sprawić, żeby polityka państwowa (public policy) jakoś odpowiadała preferencjom wyborców, była odpowiedzialna wobec wyborców i ich szanowała. Tymczasem współczesna liberalna demokracja, czyli liberalna niedemokracja, z ogromną większością wyborców kompletnie się nie liczy, będąc de facto reprezentantem i zakładnikiem elit, w dużej części wyłonionych w całkiem niedemokratyczny sposób. Gdy tylko elity zdobyły wystarczająco dużo władzy, przestały zwracać uwagę na większość obywateli, przestały się liczyć z opinią publiczną. Jak mówi Dani Rodrik, „gdy masy mobilizują się i żądają władzy, to w końcu dochodzi do wypracowania pewnego kompromisu z elitami, ale rzadko kiedy w takim porozumieniu znajduje się miejsce na mechanizmy zabezpieczenia praw tych, którzy nie mieli reprezentantów przy stole negocjacyjnym”. Ten obraz jest bardziej optymistyczny niż rzeczywistość, o czym można się przekonać obserwując choćby sytuację we Francji. Tam elity, z prezydentem Emmanuelem Macronem na czele, są już całkowicie wyalienowane, nie mając pojęcia o potrzebach i problemach przeciętnych ludzi poza Paryżem. Od ponad 40 lat demokracja liberalna degeneruje się albo w stronę demokracji nieliberalnej, albo niedemokratycznego liberalizmu.
Liberalna niedemokracja kompletnie ignoruje czynnik narodowy, co też decyduje o jej coraz większej nieadekwatności, nieprzystawalności do problemów współczesnego świata. Jak mówi Yascha Mounk, „obecnie patrzenie w sposób postnarodowy jest anachronizmem”, więc liberałowie nie mogą uciekać od istnienia tożsamości narodowych. Choć, zdaniem Mounka, powinni „udomowić nacjonalizm”. Tyle że liberalna niedemokracja wszystko, co się wiąże z narodowymi tożsamościami uznaje za nacjonalizm, który trzeba bezwzględnie zwalczać, jako najgorszą chorobę demokracji. A to sprawia, że liberałowie nie są zdolni do trzeźwego patrzenia na czynnik narodowy.
Liberalna demokracja straciła legitymację nie tylko do bycia „końcem historii”, ale nawet wydolną formą ustroju, gdy straciła społeczne zaufanie. Liberałowie mają to oczywiście gdzieś, ale społeczeństwa nie. Zwraca na to uwagę (w rozmowie z „Kulturą Liberalną”) Edward Luce, amerykański korespondent „The Financial Times”: „Podstawową miarą zdrowia demokracji jest zaufanie – zaufanie do instytucji i do procesu demokratycznego. Dziś, w różnym stopniu, obserwujemy jednak upadek zaufania zachodnich społeczeństw do wyborów, do sądownictwa, a zwłaszcza do mediów. Zaufanie jest zaś klejem, który spaja różne elementy liberalnej demokracji. To, z czym mamy obecnie do czynienia, to nie jest jedynie spadek w poziomie zaufania. To prawdziwy upadek zaufania”. Szczególne znaczenie ma tu brak zaufania do sądów, uzurpujących sobie status najwyższej władzy, wręcz rozstrzygających o życiu i śmierci. A brak zaufania do mediów oznacza, że obywatele nie mają żadnego w miarę pewnego źródła informacji.
Wypada zgodzić się z Jackiem Żakowskim (co może wzbudzić zdziwienie Czytelników), że liberalna demokracja to „koncept nieistniejący”. Próbowano go wdrażać po II wojnie światowej i trwała ona przez dwie dekady. A opierała się na „trzech równowagach”. Po pierwsze, na równowadze społecznej, czyli stosunkowo małymi nierównościami w dochodach, w dostępie do różnych dóbr i usług publicznych. Ta równowaga została wykolejona wraz z ekspansją neoliberalizmu. Po drugie, opierało się to na równowadze ekonomicznej, także wykolejonej przez neoliberalizm. Po trzecie, chodziło o równowagę polityczną. Tyle że, wbrew temu, co twierdzi Żakowski, nie została ona „zaburzona na początku XXI wieku poprzez inwazję populizmu i niepoprawności politycznej”, lecz przez monopol liberałów, szybko przemienionych w liberalnych niedemokratów. Zniszczenie równowag społecznej i ekonomicznej miało złamać równowagę polityczną. A konsekwencją ma być „niechęć do elit”. W tym samym tonie wypowiada się prof. Tomasz Szkudlarek, pedagog i filozof z Uniwersytetu Gdańskiego. Uważa on, że neoliberalna rewolta zniszczyła liberalny etos. To neoliberalizm wypromował postawy egoizmu i rywalizacji między ludźmi. Reakcją na tę rewoltę jest renesans religii i nacjonalizmu: skoro nie ma pomysłu na równość społeczną i ekonomiczną, to pojawia się postulat braku różnorodności.
W Polsce po 1989 r. demokrację liberalną potraktowano jak religię, i to już w jej wykolejonej, neoliberalnej wersji. Stąd się zapewne bierze wyjątkowe wyalienowanie liberalnych elit ze społeczeństwa, chłód emocjonalny tych elit wobec przeciętnych ludzi oraz liczne przejawy pogardy wobec prostego człowieka. Powstała duża grupa uprzywilejowanych, mających dostęp do bardzo wielu dóbr i usług społecznych, a po drugiej stronie masa nieuprzywilejowanych, a często wręcz dyskryminowanych. I ci dyskryminowani się na to nie godzili, co było jedną z ważniejszych przyczyn wygranej zjednoczonej prawicy w wyborach w 2015 r. We Francji ci dyskryminowani wyszli na ulice jako ruch „żółtych kamizelek”. Nie dziwi więc, że liberalne elity w Polsce tak zaciekle walczą o to, żeby było tak jak było. W istocie nie są oni żadnymi liberałami, tylko – jak mówi lewicowy intelektualista ze Słowenii Slavoj Žižek – „liberalno-lewicową oligarchią”.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/430999-nie-ma-zadnej-liberalnej-demokracji