Dlaczego minister Jarosław Gowin za żadne skarby nie chce zdradzić, jakie wydawnictwa znalazły się na liście wydawnictw naukowych, które będą przez niego wspierane kosztem innych wydawców i jakie kryteria stosuje przy wyborze? Dlaczego robi wszystko, żeby ogłosić tę listę bez publicznej debaty, czyli postawić wszystkich przed faktami dokonanymi?
Usiłujemy się tego dowiedzieć od kilkunastu dni, piszemy do Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, które najpierw odpowiedziało nam, że może rozmawiać tylko z rektorami szkół wyższych, a każdy inny „musi się liczyć się z koniecznością długiego oczekiwania na odpowiedź”. Po naszej zdecydowanej reakcji otrzymaliśmy w końcu odpowiedzi na bardzo proste skądinąd pytania; odpowiedzi pokrętne i niepełne. Na pytanie, jakie są kryteria wyboru kandydatów na tak bardzo preferowaną przez polskie ministerstwo listę wydawnictw naukowych – polskich i zagranicznych (sic!) – otrzymaliśmy bardzo niejasne tłumaczenia o wyższości takiej listy nad dotychczasowymi zasadami działalności rodzimych wydawców. Zasugerowano wyraźnie, że w Polsce nie przestrzega się „zasad etyki publikacyjnej mającej na celu przeciwdziałanie nieuczciwym praktykom publikacyjnym”. Po prostu odnieśliśmy niemiłe wrażenie, iż minister Gowin i jego ludzie traktują polski świat nauki, jako środowisko potencjalnych kombinatorów, ludzi pozbawionych zasad moralnych w ich zawodowej działalności. Chodzi o postępowanie jakoby niezgodne w szczególności „z wytycznymi Komitetu do spraw Etyki Publikacyjnej (COPE)”. Ministerstwo zrobi więc z tym w końcu porządek.
Jest to o tyle dziwne, że polskie wydawnictwa naukowe posiadają w praktyce bardzo wyraźne regulaminy wewnętrzne nawiązujące wprost do zasad etycznych COPE; zasady te są proste i jasne. Chodzi w nich o odpowiedzialność, uczciwość oraz przejrzystość kryteriów oceny; to ostatnie jest akurat w kwestii nieszczęsnej listy zupełnie obce działaniom MNiSW. Minister nauki nie podaje nigdzie, w jakiejkolwiek swej wypowiedzi, żadnego konkretnego przykładu nieetycznego działania choćby jednego wydawnictwa. Stale szermuje tym samym, jednym jedynym i na dodatek anonimowym przykładem jakiegoś naukowca, który w ciągu 4 lat opublikował 53 monografie, co faktycznie wydaje się fizycznie niemożliwe. Ale żadnych dowodów, żadnych konkretów. Na jakiej więc podstawie oczernia się całe środowiska? Nie przyszło też nikomu w ministerstwie głowy tak proste rozwiązanie, jak po prostu rozesłanie do wszystkich wydawców zbioru zasad celem ich zaakceptowania i stosowania?
Jeśli chodzi o owe międzynarodowe wytyczne COPE, to nie ma w nich choćby słowa ani o tworzeniu list wydawnictw, ani o kontroli ministerialnej; preferuje się samodzielność środowisk naukowych, a nie branie ich w ryzy ustaw i zarządzeń. Nie mówiąc już o tym, że rygory ministerialne uderzają mocno w pluralizm badań naukowych.
Tak w otrzymanej od MNiSW 2 bm. odpowiedzi, jak i w dość bełkotliwym ministerialnym rozporządzeniu z 16 listopada 2018 r. wyraźnie się zaznacza, że od teraz liczyć się będą tylko publikacje „wnoszące istotny wkład w rozwój światowej nauki”. Polska nauka ministerstwa już nie interesuje, co oznacza, że nie będzie za nią punktów, czytaj: pieniędzy. Jakże słusznie pisze zatem ceniony na całym świecie akademik, prof. Andrzej Nowak (3 bm. w liście do Rzeczpospolitej):
„Syntezy, np. dziejów Polski, czy polskiej literatury – nie mają tutaj żadnej wartości. Podobnie nie będą jej miały studia publikowane w uznanych przez Ministerstwo za ‘zaściankowe’ pismach czy wydawnictwach, w lokalnym narzeczu (to jest po polsku), bez żargonu queer studies czy innych critical theories, ale podejmujące także lokalną historię np. Tarnowa, poezji Kornela Ujejskiego, czy architektury dworkowej w powiecie otwockim. Za takie ‘bzdury’ trudniej będzie o punkty. Trzeba więc będzie się ‘przestawić’: na tematy modne, zgodne z aktualnie lansowanym przez pisma i wydawnictwa z ‘wielkich list’ żargonem i metodologicznymi fajerwerkami, coraz częściej zastępującymi jakąkolwiek wartość merytoryczną. I młodzi, jeśli będą chcieli przetrwać w systemie nauki – będą się ‘przestawiać’. Uniwersytet Jagielloński może dźwignie się rzeczywiście dzięki tej reformie z piątej setki do czwartej. Będziemy z tego dumni. To będzie miara sukcesu reformy”.
Proszę nie sądzić, że powyższe słowa, choć tchną goryczą, są przesadzone. MNiSW wyraźnie stwierdza, że „etyczne i naukowe standardy wydawnicze (…) spełnia się poprzez stosowanie polityki wydawniczej przyczyniającej się do upowszechniania monografii naukowych w skali światowej”. Upowszechnianie w skali światowej oznacza natomiast publikowanie tylko w obcych językach, głównie po angielsku, może trochę po niemiecku i francusku oraz podejmowanie „światowych” tematów. Z tego prosta konkluzja, że język polski staje się niepotrzebny w polskiej humanistyce, jeśli chce ona dorównać wymaganiom polskiego ministerstwa. Mnie nasuwa się jeszcze jeden wniosek: dostarczymy zagranicy za darmo, nawet bez potrzeby tłumaczenia, przeróżnych prac naukowych. Dostarczyliśmy już za darmo elektryków, hydraulików, budowlańców, zmywaczy, sprzedawców – teraz czas na naukowców, którzy swoją pracę mogą wykonywać w Polsce, na polskich etatach, nie muszą wyjeżdżać na stałe i korzystać z zagranicznych grantów, bo dofinansuje ich polski podatnik.
Minister Gowin ciągle podkreśla, że ekskluzywna lista wydawców ma zapobiec zjawisku opłacania przez autorów własnych publikacji, co jest jakoby nieuczciwym zjawiskiem. Zaznaczę, że sam będąc wydawcą (choć dopiero ok. 30 lat) nigdy jeszcze nie miałem okazji wydać książki naukowej, czy jakiejkolwiek innej, za pieniądze autora; autorzy na pewno do krezusów nie należą. Wiem jednak, że są takie praktyki, jednakże cytowane wyżej rozporządzenie MNiSW wbrew zapewnieniom Jarosława Gowina praktyk takich absolutnie nie wyklucza, ani nie zabrania (patrz paragraf 2/2/d).
A czyż tak szanowane i cenione przez ministra zagraniczne wydawnictwa naukowe nie biorą pieniędzy za publikowanie na ich łamach? Wprost przeciwnie – to one głównie biorą! Prostym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie obowiązku wyraźnego zaznaczenia w książce: „wydano sumptem autora” – sprawa byłaby jasna. Ale jakaż wtedy władza na naukowcami i wydawcami? Lista to narzędzie władzy, to zagwarantowanie sobie uległości wydawców, autorów, całych środowisk wobec polityka.
Trzeba przy tej okazji powiedzieć wyraźnie, że w polskich wydawnictwach naukowych bieda aż piszczy, na dodatek grozi im właśnie podniesienie VAT-u na książki z 5% do 23 %! Tę podwyżkę forsuje niedawna bliska współpracownica wicepremiera Gowina, dziś minister finansów Teresa Czerwińska – ale to temat na kolejne, osobne omówienie. W każdym razie w nowej ministerialnej regulacji ani słowa na temat poprawy warunków materialnych tak autorów, jak recenzentów, redaktorów i wydawców.
Minister Gowin tłumaczy (rp.pl): „Według starych zasad za kolejną z wybitnych prac prof. Nowaka publikowaną, dajmy na to, w Wydawnictwie UJ, jego uczelnia otrzymałaby 25 punktów. Według zasad nowych – już punktów 80. A gdyby ta praca ukazała się w którymś z najbardziej prestiżowych wydawnictw naukowych za granicą (np. w Harvard University Press), to nagrodzona zostałaby 300 punktami. To ostatnie rozwiązanie wprowadzamy, by zachęcać polskich badaczy do wypływania na szerokie wody nauki światowej”. Nieźle brzmi, prawda? Tylko, że aby otrzymać te 300 punktów, prof. Andrzej Nowak musiałby wydać książkę po angielsku, a Polacy nie mieliby z tego nic. Tak samo określenie „wypłynąć na szerokie wody” jest chwytem demagogicznym ministra, bowiem nakłady książek stricte naukowych wynoszą ok. 300 (słownie: trzysta) egzemplarzy! Tak więc pan Gowin proponuje naukowcom szerokie wody w taki sam sposób jak Zagłoba ofiarował królowi szwedzkiemu Niderlandy.
Prof. Andrzej Nowak w swym liście ostrzega, że skutek tzw. reformy będzie wręcz odwrotny od obiecywanego, a popularyzacja wiedzy stanie się nieopłacalna: „Pomoże, niestety, wyeliminować stopniowo tę część aktywności humanistów, która nie wyczerpuje się w badaniach naukowych i walki o międzynarodowe ‘cytowania’. To jest – powtórzę – całkowicie nie mieszcząca się w systemach punktacji ‘Konstytucji dla Nauki’ społeczna rola humanistyki, popularyzacja wiedzy o historii, o literaturze, o kulturze, o myśli. Popularyzacja w ramach owej Konstytucji się nie opłaca – przynosi ‘zero’ punktów”. Dodajmy od razu, że tworzenie kolejnych rygorów, tak charakterystyczne dla krajów unijnych, jest zupełnie różne od tendencji amerykańskich, gdzie do dorobku naukowego zalicza się także prace „nieozdobione” tysiącami przypisów i ograniczające widoczny aparat naukowy, a w to miejsce koncentrujące się na meritum dzieła. To ułatwia zarówno uzyskanie większych nakładów, jak i faktycznie wypłynięcie z wiedzą na szerokie wody. Nieszczęściem polskiej kultury jest to, że polscy naukowcy zaczęli unikać kontaktu z szerszą publicznością, bo nie przynosi to punktów, według których dzielone są potem państwowe pieniądze (granty). Wielu wybitnych profesorów machnęłoby ręką na punkty dla nich samych, ale system wymusza na nich także walkę o punkty dla swojej uczelni; chcąc być wobec niej lojalni, rezygnują z pracy, która takich punktów nie daje. Rezygnują zatem z przekazywania swej wiedzy szerokim rzeszom Polaków. To jest już zjawisko masowe, którego nieszczęsne skutki odczuwalne będą i przez następne generacje. Koncepcje Gowina nie tylko nie zapobiegają temu zjawisku, lecz je gwałtownie potęgują. W celu, jak to pisze prof. Andrzej Nowak, przeskoczenia z piątej, do czwartej setki w rankingu szanghajskim. To jest jakaś aberracja. Żeby podnieść swój poziom polska nauka potrzebuje solidnego dofinansowania, a nie biurokratycznych krętactw.
Za wprost epokowe dzieło „Dzieje Polski”, którego znaczenie można porównać tylko z pracą kronikarską Jana Długosza, Andrzej Nowak punktów nie dostanie. Każdy tom „Dziejów Polski” ma wybitnych recenzentów, ale co z tego, skoro wydawnictwo (Biały Kruk) nie znajdzie się na ministerialnej liście, bo niżej podpisany prezes Białego Kruka wytyka ministrowi Gowinowi demagogiczne metody nie od dziś. Taki sam los spotka tak wybitne dzieła, jak chociażby „966. Chrzest Polski” prof. Krzysztofa Ożoga, czy trzytomowy „Świat Chrystusa”, efekt 30 lat pracy prof. Wojciecha Roszkowskiego. Wykaz wybitnych „bezpunktowców” można by mnożyć i mnożyć. Ci znakomici uczeni i pisarze mogą co prawda zrezygnować z punktów, ale wtedy ucierpią ich uczelnie. Jeśli nie zrezygnują, ich uczelnie zyskają, ale wtedy ucierpią kieszenie samych autorów, którzy stracą bardziej godziwe honoraria. Przy profesorskich pensjach równych w Polsce np. jednej dziesiątej (to nie przesada) zarobków ich niemieckich kolegów jest to sprawą poważną.
„Możemy się różnić – pisze 1 stycznia 2018 r. (rp.pl) Jarosław Gowin w odpowiedzi prof. Andrzejowi Nowakowi – w ocenie profesjonalizmu urzędników MNiSW (ja uważam go za bardzo wysoki), ale, tak czy owak, to nie oni sporządzili wykaz. Jego autorami było grono uznanych uczonych”. Niestety nie wygląda to na zgodne ze stanem faktycznym. W odpowiedzi na nasze najprościej sformułowane pytanie „Kto (personalnie) dokonuje tego wyboru?”, odesłano nas do zarządzenia ministra z dn. 28 września 2018 r. Tam zaś, wśród co najmniej stu osób, nie było widać żadnego człowieka z tytułem naukowym! Nie było też w zarządzeniu z 28 września 2018 r. ani słowa o tworzeniu listy wydawnictw naukowych, chodziło w nim tylko o naukowe czasopisma. Tak było jeszcze 2 stycznia br., ale ponieważ wokół całej tej sprawy zaczął się medialny ruch, następnego dnia zarządzenie sprzed ponad trzech miesięcy zostało uzupełnione, poprawione. To nie ma zresztą większego znaczenia, bowiem MNiSW i tak stwierdza wprost: „Ostateczną decyzję w sprawie kształtu wykazu i jego zawartości podejmuje Minister”. I wszystko jasne. Władza jednoosobowa.
Nic zatem dziwnego, że również nie otrzymaliśmy konkretnej odpowiedzi ani odnośnie do formularza zgłoszeniowego, ani do kryteriów przyjmowania na listę, ani do treści samej listy. MNiSW wyraźnie daje jednak do zrozumienia, że wykaz taki już istnieje i będzie opublikowany lada dzień. Nie przewiduje się jednak odwołań, choć zostawiono enigmatyczną „możliwość uzupełnienia” listy z sugestią, że i ta procedura nie jest prosta i szybka.
Pod odpowiedzią z MNiSW nikt nie ośmielił się podpisać imieniem i nazwiskiem; elaborat stworzył „Zespół ds. Komunikacji”. 2 stycznia o godz. 22.43 (mail) uzupełniono wypowiedź Zespołu stwierdzeniem, że „Zasady tworzenia wykazów nie przewidują przyjmowania wniosków od wydawców w sprawie umieszczenia wydawnictwa w wykazie”. To nie wymaga komentarza, dyktatura ministra jest bezgraniczna.
Jeszcze jedna uwaga. Minister z upodobaniem używa w debacie mało znanego, niestosowanego w publicystyce określenia „ewaluacja”. Wielu zwykłym zjadaczom chleba kojarzy się to z „ewolucją” – być może o to chodziło. Tymczasem słowo to powinno się kojarzyć z „weryfikacją”, a Komisja Ewaluacji Nauki powinna nazywać się Komisją Weryfikacyjną. No, ale to brzmiałoby groźnie, cenzorsko – choć prawdziwie… Posłużmy się zatem definicją z Wikipedii: „Ewaluacja jest częścią procesu podejmowania decyzji. Obejmuje wydawanie opinii o wartości działania poprzez systematyczne, jawne zbieranie i analizowanie o nim informacji w odniesieniu do znanych celów, kryteriów i wartości”. Jawność w przypadku listy wydawnictw ogranicza się do jawnych żartów.
I na koniec refleksja polityczna, bowiem minister Gowin jest przede wszystkim politykiem i to jak wiemy nawet sprzecznych opcji; nie pierwszy raz robi zamieszanie wokół siebie przed nadchodzącymi wyborami. Daje nieustannie do zrozumienia, że może zrezygnować ze zjednoczenia z PiS, a ten bez niego zrobi słabszy wynik wyborczy. Wszystko wskazuje jednak na to, że tym razem będzie odwrotnie, że właśnie z nim PiS straci wielu cennych, opiniotwórczych ludzi, a tym samym wiele procentów. Apeluję zatem do Jarosława Kaczyńskiego: panie Prezesie, proszę nie dać trzymać się w szachu osobnikowi, który bardzo się puszy, ale jest słabiutki politycznie i merytorycznie, i proszę ratować w świecie nauki co jeszcze się da uratować.
Leszek Sosnowski
Artykuł ukazał się pierwotnie na stronie https://bialykruk.pl/
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/428220-jaroslaw-gowin-wielki-inkwizytor-nauki-polskiej