Gdy usłyszałem o tym, jak to przesłuchanie tłumaczki, uczestniczącej w smoleńskiej rozmowie Tuska z Putinem ma rzekomo być horrorem, łamiącym wszelkie zasady cywilizowanego świata (że absolutna tajemnica, obowiązująca podobno tłumaczy, nie jest zapisana w żadnym prawie to oczywiście nic nie znaczy, bo o takich sprawach decyduje rzecz jasna „Gazeta Wyborcza”), przypomniałem sobie pewien epizod z afery Clinton-Lewinsky.
CZYTAJ WIĘCEJ: Fitas-Dukaczewska odmówiła składania zeznań w śledztwie dot. katastrofy smoleńskiej! Przesłuchanie zostało przerwane
Otóż usiłujący udowodnić krzywoprzysięstwo prezydenta („nigdy nie uprawiałem seksu z tą kobietą… panią Lewinsky…”) niezależny prokurator Kenneth Starr zdecydował, że chce na okoliczność jego kontaktów z ową damą przesłuchać ochroniarzy Billa Clintona. Szef amerykańskiego BOR-u, czyli Secret Service, był zszokowany tym żądaniem. Najpierw prosił samego prokuratora, by zrezygnował ze swojego zamierzenia. Argumentował tak: między ochroniarzem, którego obowiązkiem jest towarzyszyć osobie ochranianej przez cały czas, a tą osobą musi istnieć pełne zaufanie. Jeśli zostanie stworzony precedens, że agent Secret Service może zostać zmuszony do zeznawania w śledztwie przeciw osobie ochranianej, to w przyszłości takiego zaufania już nie będzie. VIP-y zaczną uciekać własnej ochronie, i w konsekwencji ich bezpieczeństwo, a co za tym idzie bezpieczeństwo państwa, zostanie zagrożone.
Logiczne? Logiczne.
Ponieważ Starr nie ustępował, sprawa trafiła do sądu. I ów sąd nakazał ochraniarzom zeznawać. Dlaczego? Najogólniej: pani sędzia Norma Holloway Johnson uznała, że istnieje tu konflikt wartości, ale skoro narażenie w przyszłości bezpieczeństwa państwa na skutek stworzenia precedensu przesłuchiwania ochroniarzy jest ewentualnością nie oczywistą, a przy tym mało prawdopodobną, to ten argument musi ustąpić przed wartością ważniejszą i bezsporną, jaką jest konieczność uzyskania przez sąd informacji o możliwym przestępstwie.
I ochroniarze zostali zmuszeni do zeznawania. W sprawie, w której potencjalny zarzut był wagi znacznie mniejszej, niż ten który mógłby ewentualnie zostać postawiony Donaldowi Tuskowi.
Zaznaczam przy tym, że bynajmniej nie twierdzę, jakoby ówczesny premier 10 kwietnia 2010 roku złamał prawo. Nie wiem tego, i osobiście uważam to za raczej wątpliwe. Jest jednak faktem, że wielu, odwrotnie niż ja, uważa to za prawdopodobne, a prokuratura prowadzi śledztwo w tym właśnie kierunku. Czy nie jest to sytuacja logicznie niemal tożsama z tą, w której amerykański sąd uznał, że argumenty strony, pragnącej aby powołani na świadków mogli zachować milczenie, „nie są wystarczająco silne, aby przeważyć nad interesem sądu, polegającym na pozyskaniu dowodów przestępstwa”?
Ale po co ja to w ogóle piszę. Ameryka roku 1998 to nie jest Polska roku 2019, w której chodzi zasadniczo o dwie rzeczy. Po pierwsze, aby zaszkodzić złemu PiS-owi. A po drugie - żeby państwo było jak najsłabsze. Wobec elit, rzecz jasna. Żeby każdy członek elity mógł zawsze, w każdej sprawie, krzyknąć państwu: veto!
Kiedyś już, wydaje mi się, przerabialiśmy podobne klimaty.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/428060-tlumacz-to-jednak-nie-ksiadz-ale-polska-to-nie-ameryka