Obywatel Kęt, Józef Gawęda, widać przez całą prezydencką kadencję Lecha Wałęsy liczył na to, że dostanie w końcu te swoje 100 milionów, zatem kiedy prezydent przegrał reelekcję i nie można było mieć nadziei, że w czasie drugiej kadencji dotrzyma obietnicy, pozostała jedynie droga sądowa, na którą ów obywatel wkroczył, domagając się od pozwanego 1000 zł (po denominacji owe sto milionów tyle było warte).
Sąd Wojewódzki nie bardzo wiedział, co zrobić z pozwem, w którym domagano się od byłego prezydenta wypełnienia zobowiązania podarowania obywatelowi stu milionów i wystosował następujące pytanie do Sądu Najwyższego:
Czy hasła wyborcze, będące częścią składową kampanii wyborczej, mogą być źródłem zobowiązań cywilnoprawnych, a w związku z tym, czy dopuszczalne jest dochodzenie na drodze sądowej roszczeń, których źródło tkwi w hasłach wyborczych?.
Sąd Najwyższy odpowiedział w swojej uchwale z 1996 roku, iż: „(…) składając obietnice wyborcze kandydat nie wyraża woli nawiązania z wyborcą stosunku cywilnoprawnego, a jedynie „wyraża gotowość urzeczywistnienia prezentowanego programu wyborczego w granicach przypisanych do danego urzędu uprawnień oraz w ramach możliwości politycznych”.
Czyli, tłumacząc na język zrozumiały dla ogółu, obietnice kandydatów w kampaniach wyborczych nie są żadnym zobowiązaniem wobec elektoratu, a jedynie „kiełbasą wyborczą”, który tenże łyka jak pelikan ryby z pełną wiarą w ich spełnienie, jak obywatel Gawęda, albo z nadzieją, że jednak coś tam się uda politykowi i choć część składanych publicznie zobowiązań wypełni.
A jeszcze prościej– obietnice wyborcze mogą był oszustwem i jedyną karą, jakie może za to ponieść osoba je składająca jest możliwość, że ponownie ludzie jej nie zaufają i w kolejnych wyborach skreślą.
W tym miejscu młodzieży niepamiętającej zamierzchłych czasów sprzed prawie trzydziestu lat należy wyjaśnić, że w 1990 roku, kiedy miały się odbyć powszechne wybory prezydenckie (pierwszy prezydent po 1989 roku, Wojciech Jaruzelski, został wybrany przez Zgromadzenie Narodowe), przewodniczący „Solidarności”, Lech Wałęsa, zgłosił na posiedzeniu Komisji Krajowej swoją kandydaturę w wyborach prezydenckich i uzyskał poparcie tego ciała (67 głosów za, 10 głosów sprzeciwu i jeden wstrzymujący się). Wówczas to Lech Wałęsa złożył propozycję, by rozdać majątek narodowy obywatelom:
Ludziom trzeba oddać to, co im komuniści ukradli. Rozdajmy każdemu czeki na 100 mln zł, za które będzie można kupić przedsiębiorstwa czy domy. Dajmy Polskę Polakom, zamiast sprzedawać ją Amerykanom, którzy chcą pozamykać 75% przedsiębiorstw i zwolnić ludzi.
Propozycja rozdania Polakom po 100 mln zł szybko rozeszła się po kraju i padła na podatny grunt – ludzie naprawdę uwierzyli, że tak się stanie, tym bardziej że Wałęsa w kampanii przekonywał: „dawanie 100, a nawet 500 mln zł „w wersji polityków za 5 groszy jest śmieszne. A ja to wykonam, daję słowo, że wykonam”.
I nie tylko obywatel Kęt poczuł się oszukany – wokalista Kazik Staszewski znacznie wcześniej zwęszył oszustwo i już w 1992 roku napisał i wykonał pierwszy raz na żywo na festiwalu w Sopocie piosenkę zatytułowaną „100 000 000”, w której krzyczał ze sceny w refrenie: „Wałęsa, dawaj moje sto milionów, Wałęsa, dawaj nasze sto milionów”. Aplauz widowni i Bursztynowy Słowik dla Staszewskiego do tego stopnia ugodziły w narcystyczne ego Wałęsy, że odpowiedział piosenkarzowi:
«Wałęsa oddaj sto milionów» – ja chciałem dać! chcę! Tylko, że oni mi nie pozwalają, a ja nie mogę, bo ja nie mam mocy wykonawczej. Ale to niech ten piosenkarz, który uważa, że on jest inteligentniejszy, to niech pomyśli, że to nie ja. Tylko niech on ostatnią zwrotkę zaśpiewa: «Pomóżmy Wałęsie zrealizować to», «Pomóżmy Wałęsie lepiej to zrobić, mądrzej».
Kazik Staszewski nie napisał nowej wersji refrenu, a obywatel Gawęda nie dostał swoich „starych” milionów, podobnie jak jego rodacy.
Wydawać by się mogło, że obietnice wyborcze, które w efekcie okazują się oszustwami, już nie robią na nas, wyborcach, większego wrażenia. Niektórzy z polityków wręcz uwierzyli w to, że dzień po wygranych wyborach można spokojnie zapomnieć o tym, co elektoratowi się obiecywało i liczyć na to, że przy następnych znowu im uwierzy. Chyba szczególnie byli o tym przekonani ci z Platformy Obywatelskiej, kiedy po czterech latach rządzenia wygrywali w 2011 wybory parlamentarne, praktycznie niewiele realizując z obiecanych w kampanii 2007 roku działań.
Ostatnio jednak oszustwo wyborcze zyskało zupełnie inną postać – nie obietnic, z których się wycofuje, ale decyzji, które się zmienia. Na trzy dni przed wyborami samorządowymi, na ostatniej sesji Rady Warszawy, uchwalono bardzo wysoką bonifikatę dla tych mieszkańców Warszawy, których wieczyste użytkowanie zostanie przekształcone w prawo własności – 98 proc.
A tuż po wyborach – zmniejszono ją do 60 proc. Podniósł się krzyk o złamanie przedwyborczych obietnic, a prezydent Trzaskowski w odpowiedzi przekonywał, że „kwestia bonifikat nigdy nie była programem Koalicji Obywatelskiej” (między nami mówiąc, jakiej tam koalicji, jeśli karty i tak rozdaje PO). Zawiodła jednak komunikacja między prezydentem Warszawy a szefem PO, bo ten ostatni jednak przyznał, że kwestia bonifikat może nie oszustwem „(…) ale odejściem od obietnicy wyborczej” była.
Otóż nie była odejściem od obietnicy wyborczej. Nie była też oszustwem wynikającym z niedotrzymania obietnicy wyborczej. Była czymś znacznie gorszym – oszustwem na znacznie wyższym poziomie cynizmu, polegającym na podjęciu decyzji, mogącej mieć wpływ na korzystny dla PO wynik wyborów i uchyleniu jej po ich wygraniu.
A jeśli dodamy do tego trwające jeszcze przed wyborami na zapleczu Ratusza prace, zmierzające do kolejnego wyrwania mieszkańcom Warszawy znacznych kwot z ich portfeli poprzez niebotyczne podniesienie opłat za użytkowanie wieczyste (n. b. na jakiej podstawie i jak to się stało, że ceny nieruchomości w Warszawie wzrosły o kilkaset procent w ostatnim czasie, bo przecież wielkość tego podatku zależy od ceny/wartości nieruchomości?!), to dojdziemy do wniosku, że owe 100 milionów Wałęsy obiecane wiele lat temu to był taki niewinny żarcik, który obywatel Gawęda wziął na poważnie.
Kiedy w następnych wyborach będziemy zmierzać do urn, chyba musimy pamiętać nie tylko, co nam kandydaci obiecują w zamian za oddanie im władzy, Powinniśmy chyba pomyśleć, co zrobią z ta władzą, kiedy już złapią ją w swoje ręce. A przykład Warszawy może tu być bardzo pomocny…
Wycofanie się rakiem z sytuacji mogącej zaszkodzić całemu ugrupowaniu prezydenta Trzaskowskiego przypomniało mi stary dwuwiersz, który często, gdy byłam dzieckiem, kursował wśród moich rówieśników – „kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera”. Ale sadząc po elementach tzw. programu wyborczego Platformy Obywatelskiej/Koalicji Obywatelskiej – oni tego wierszyka nie znają.
P.S. I zupełnym przypadkiem jest fakt, że ten tekst piszę w 28 rocznicę złożenia przed Zgromadzeniem Narodowym przysięgi przez prezydenta Lecha Wałęsę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/426809-jedyne-bezkarne-oszustwa-obietnice-wyborcze
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.