Przewodniczący Platformy trwa w stanie narastającej frustracji. Nie może wyjść z zaklętego kręgu opowieści o budowaniu narastającej histerii przeciw Prawu i Sprawiedliwości i rządowi Zjednoczonej Prawicy. Mamy tu do czynienia z dziwnym zafiksowaniem
— mówi w rozmowie z portalem wPolityce.pl dr Hanna Karp, medioznawca.
wPolityce.pl: Za nami kampania dotycząca wyborów samorządowych. Jakiś jej element przyciągnął szczególnie Pani uwagę?
Dr Hanna Karp, medioznawca: Ta kampania była pod wieloma względami inna od dotychczasowych. Zaznaczyła się nowa jakość, związana z jej upolitycznieniem. Zdecydowała o tym przede wszystkim opozycja – jej politycy nie chcieli wkraczać na plan merytoryczny. Polityzowali cały przekaz.
Druga sprawa, to szczególna mobilizacja opozycji w dużych ośrodkach miejskich. A już zwłaszcza w Warszawie. W stolicy widzieliśmy starcie wiceministra sprawiedliwości Patryka Jakiego i kandydata PO Rafała Trzaskowskiego. Podczas poszczególnych etapów kampanii Patryka Jakiego widziałam dużo sił i inwencji, których ostatnimi czasy wśród polityków nie uświadczy się. Jego propozycja dotycząca dzielnicy „Przyszłość” była porywająca. Myślę, że wyborcy powinni być ciekawi, jak będzie chciał realizować właśnie ten projekt. Jednak Warszawa jest bardzo ociężała. Złośliwi nazywają ją często „Lemingradem”. Rozczarowanie zwolenników Patryka Jakiego było wielkie, kiedy okazało się, że jednak wygrał Rafał Trzaskowski, czyli nowa twarz w starej, nieatrakcyjnej masce. Ale teraz warszawiakom można powiedzieć – sam tego chciałeś, Grzegorzu Dyndało! Kampania samorządowa detonowała wiele emocji na różnych planach, zwłaszcza w szeregach opozycji, która w tej chwili miota się. Bo jak rozumieć między innymi wzajemne wypożyczanie, czy jakiś rodzaj leasingu posłów. Ale to uświadamia nam, o jak wielkie stawki będzie toczyła się w przyszłym roku polityczna gra. Dlatego, mimo narażania się na śmieszność, obserwujemy w szeregach opozycji różne, niewyobrażalne dotąd zachowania.
W kampanii padło wiele słów, których nikt by się nie spodziewał. Czy słowa o „PiS-owskiej szarańczy” czy „tłustych muchach” to efekt niewiedzy?
Przewodniczący Platformy trwa w stanie narastającej frustracji. Nie może wyjść z zaklętego kręgu opowieści o budowaniu narastającej histerii przeciw Prawu i Sprawiedliwości i rządowi Zjednoczonej Prawicy. Mamy tu do czynienia z dziwnym zafiksowaniem. Opozycja na scenie politycznej obecna od trzech dekad, a jako partia od 18 lat, mogła obserwować Donalda Tuska, który nie od razu, ale z czasem, nauczył się grać na kilku politycznych fortepianach. Pamiętamy jego wystąpienie po wygranych wyborach jesienią 2007 roku. Motywem przewodnim było słowo „miłość”. Inna sprawa, że z czasem to, co premier Tusk nazywał miłością okazało się rodzajem toksycznej relacji z ofiarą. Gdyby Grzegorz Schetyna był pojętnym uczniem, potrafiłby sobie przypomnieć tamten moment, gdy jego szef żonglował różnymi rodzajami politycznej opowieści. Można powiedzieć, że potrafił jakoś zaczarować wielu Polaków. Trochę racji jest w tym, że jesteśmy narodem, który łatwo omamić. Jeśli polityczny Casanova zacznie snuć przed nami wizje, może często liczyć na poklask. Wtedy takim „Kalibabką” był Donald Tusk. Te umiejętności dziś udoskonalił, ujawniły się jego kolejne talenty podczas przesłuchania sejmowej komisji ds. Amber Gold. Cała strategia, która doprowadziła go do punktu, w którym się obecnie znajduje dowodzi, że zrozumiał rodzaj gry, jaki polityk, zorientowany na własną karierę, powinien prowadzić z Unią Europejską. Obecnie gra głównie na rzecz kosmopolitycznych podmiotów. Teraz widzimy, jak PO pozostawiona sama sobie nie radzi. Pohukiwania Platformy o „szarańczy” i „tłustych muchach” to marne i smutne naśladownictwo Donalda Tuska od jego najgorszej strony.
Pamiętamy 16 grudnia 2016 roku. Wieczorem i nocą przed Sejmem i w budynku, działy się dantejskie sceny. Przegłosowywano wówczas budżet państwa oraz ustawę dezubekizacyjną. Kiedy okazało się, że nareszcie Prawo i Sprawiedliwość zmaterializowało jedną ze swoich obietnic wyborczych – wystąpiło o ukrócenie przywilejów dla tych, którzy w roli służb budowali system komunistyczny, opozycja wręcz oszalała, albo zgłupiała - jeśli przypomnimy jej zachowania, pieśni i śpiewy - w okupowanym Sejmie. A jednocześnie było to o dwie dekady za późno. Choć 16 grudnia, czyli kolejna rocznica pacyfikacji kopalni „Wujek”, to była rzeczywiście dobra data na przegłosowanie tej ustawy.
Jak ocenia Pani obecne zachowania opozycji?
Myślę, że Platforma Obywatelska stara się na różne sposoby korzystać z pomocy spindoktorów. Ale na razie marne są tego efekty. W lewicowo-liberalnych mediach audiowizualnych na pierwszy plan wysuwa się Roberta Biedronia, zaznacza się promocja jego osoby i Ruchu. Jeszcze nie ma jego partii, ale sondaże dają jej 7 procent poparcia wszystkich Polaków. Przypomina to sondażowe „pompowanie” wcześniejszego Ruchu Palikota i partii Ryszarda Petru. Słyszałam też, że Biedroń korzysta z pomocy francuskich spindoktorów, którzy pomagali Emmanuelowi Macronowi.
Dlaczego opozycja sięgnęła do Goebbelsa, czy chociażby po nazistowską grafikę „zachęcającą” Polaków w czasie II wojny światowej do kolaboracji z Niemcami, którą w internecie zamieścił poseł Grzegorz Furgo? Czy to nie szokuje, że w kraju tak doświadczonym niemieckimi zbrodniami do politycznych rozgrywek wykorzystuje się takie rzeczy?
Wydawałoby się, że zdrowy rozsądek nakazywałby unikać tego rodzaju skojarzeń, w kraju, który został anihilowany przez rodaków Adolfa Hitlera i Józefa Goebbelsa. W tym przypadku głupota opozycji poraża. Upór, z jakim wraca do tego rodzaju odwołań, być może wskazuje na to, iż w PO istnieje przekonanie, że jest spory procent wyborców, dla których tego rodzaju sugestie mogą być atrakcyjne. Potwierdzałoby to w jakiś sposób stwierdzenie jednego z polskich konserwatywnych publicystów, że w tej chwili w Polsce nie ma już jednego narodu.
Obok afirmacji polskości jest też odrzucanie wszystkiego, co w jakimkolwiek stopniu ja przypomina. Jej tradycje i korzenie. Tak oto żyją obok siebie dwie kategorie, które z definicji nie są w stanie ze sobą się porozumieć. Jak inaczej wytłumaczyć odwołania opozycji do III Rzeszy? Trudno to zrozumieć, Zbigniew Herbert pisał o „kwestii smaku”, ale tu chodzi o coś więcej…
Czy jest to jakaś kontynuacja tego przemysłu pogardy rozkręconego w 2006 roku?
Pamiętamy ówczesne obelżywe publikacje „Die Tageszeitung” – niby satyrycznego niemieckiego pisma, które opublikowało w lipcu 2006 roku, artykuł Petera Koehlera o braciach Kaczyńskich: „Nowy polski kartofel. Złodziejaszki, co chcą zawładnąć światem”. Był to tekst prześmiewczy, złośliwy. Artykuł ten otworzył później lawinę podobnych tekstów na gruncie polskim. Ale tamten tekst to był ewenement: „Wiadomo jednak, że Kaczyński chełpił się tym, że przez lata żadnemu niemieckiemu politykowi nie podał nawet palca. Wystarczająco często trąbił, że w ogóle nie zna Niemiec poza spluwaczką w męskiej toalecie na lotnisku we Frankfurcie. Wiadomo, że urodzony w 1949 r. Kaczyński reprezentuje to trudne pokolenie, które jeszcze przed swoimi narodzinami zostało przez Niemcy ukąszone” – to fragment tego artykułu i to wcale nie najbardziej rażący (tłumaczenie za „Gazetą Wyborczą”).
Był to głos redakcji i pisma, który w ten szczególny sposób wyrażał swoje emocje także wobec Polski i Polaków. To szokuje. Przemysł pogardy obecnie nie ogranicza się do jednego tytułu, czy kilku gazet w Polsce, to rozlewa się szerzej. Mamy do czynienia ze ścianą ognia. Urzędnicy UE – już nie ukrywają, że są bezpośrednio, osobiście zaangażowani w zwalczanie strony rządzącej w Polsce. Tak, jakby uznali, że jesteśmy narodem, który nie potrafi sobą kierować. To jest także akt agresji wobec naszych najgłębszych pokładów świadomości. Jako Polacy, mamy własną historię, tradycję, kulturę. Jesteśmy zobligowani do lojalności wobec swoich przodków. To wszystko, co w tej chwili rozgrywa się wokół Polski i w Polsce, jest niezrozumiałe.
Wymownym przykładem zachowania opozycji jest Francja. Tamtejsza opozycja zażądała od Komisji Europejskiej, by ta nie zajmowała się sprawą Francji z powodu protestu „żółtych kamizelek”. To zupełnie odwrotne zachowanie w porównaniu do opozycji w Polsce, która widząc, że wariant „ulica” jest na wyczerpaniu, uczepiła się opcji „zagranicy” i nie przeszkadza jej grillowanie ojczyzny na arenie międzynarodowej.
Co ciekawe, zagraniczne media dały Francuzom całkowity spokój, tak jakby mieli oni prawo działać na zupełnie innych, własnych zasadach. Nie to, co Polacy, których trzeba za każdą niesubordynację ustawiać w kącie. Kiedy kanał France 3 publicznej telewizji ocenzurował jeden z transparentów, odnoszących się do prezydenta Macrona, okazało się, że nikogo to nie zainteresowało. Widać, jak bardzo jesteśmy dyskryminowani i postawieni w szeregu drugiej kategorii. Nie możemy się z tym zgodzić. Dokładnie wiemy, o co nam chodzi i dokąd zmierzamy. Byliśmy 123 lata w niewoli. Nękało nas trzech zaborców i wytrwaliśmy. A wszystko dzieje się – jak na ironię - w 100-lecie odzyskania niepodległości. To niegodziwe strofowanie i nieustanne pouczanie musi przynieść swoje skutki. Nasi politycy powinni też reagować. –Pamiętamy żenujące zachowanie ambasador Izraela w Polsce Anny Azari w Auschwitz. Pamiętamy list ambasador USA Georgette Mosbacher, pisany z pozycji władcy. To przedstawicielki dyplomacji, a mają tak mało wyczucia i tak mało wiedzy o Polsce. To zdumiewające. Nie może być tak, żeby tak kompromitujące występy mogły się powtórzyć. Przypomnijmy wywiad pana ministra Glińskiego dla tygodnika „Wprost”. Wicepremier przypomniał wystąpienie Donalda Tuska podczas igrzysk Wolności w Łodzi i jego słowa o neobolszewikach. Wicepremier podkreślił, że gdy: „brakuje programu walka przenosi się w sferę emocji. Język, w którym mówi się o PiS, ma wykluczać, unicestwiać, ma nas odczłowieczać, delegitymizować, mamy być tratowani jak Żydzi przez Goebbelsa”.
Tu reakcja ambasady Izraela i jej oburzenie było natychmiastowe. Wicepremier wyjaśnił, że mówił wyłącznie o języku goebbelsowskim. Ambasador Izraela, jakby nie dosłuchała do końca, nie doczytała tego, co mówił minister Gliński – a to było bardzo jasne, użył porównania. To mowa Goebbelsa odczłowieczała, dehumanizowała tak, żeby opisywany podmiot wzbudzał niechęć.
Dlaczego politycy mówią innym językiem niż wyborcy, skoro przemawiają właśnie do wyborców? Brak w tym jakiejkolwiek logiki.
Pamiętajmy, że zanim był październik 2015 roku, kiedy PiS wygrało wybory, wcześniej były dwie kadencje Platformy Obywatelskiej, czyli 8 lat – siedem lat rządów Donalda Tuska i rok Ewy Kopacz, na co spuśćmy zasłonę milczenia. Kiedy PO rządziło, PiS nawet w części nie reagowało na jej rządy tak, jak teraz PO reaguje na rządy Zjednoczonej Prawicy. Właściwie Prawo i Sprawiedliwość dało Platformie 8 lat spokoju. Ale Donald Tusk nie rządził. On raczej tylko zawiadował, dryfował. Ile wydarzyło się wówczas złych rzeczy? Nie wspominając już o kwietniu 2010 roku. Był to czas nijaki dla obywateli, a Polska pogrążała się w beznadziei gospodarczej, ideowej, narastała emigracja młodych. Ówczesna opozycja jakby odpuściła sobie. Dzisiejszy spór jest zauważalny na prymitywnym poziomie – stałym pobudzaniu emocji. Politycy niewiele z siebie dają, są zaniedbani intelektualnie. Ożywiają się na czas kampanii, ale później pogrążają się w mentalnej nirwanie. W Sejmie jest guziczek, który naciskają. To dotyczy dwóch stron. Wiemy, jak powstawały ustawy za czasów Tuska, kto je pisał i jakie były za pisanie ustaw stawki. Nasz dyskurs polityczny i jakość życia politycznego nie zachwyca. Jeśli do tego dochodzi trzeci podmiot, czyli UE i politycy unijni, to sytuacja staje się jeszcze bardziej trudna. Być może, po wszystkich wyborach, w 2020 roku nastanie pod tym względem jakiś lepszy okres, uspokojenie i wyciszenie nastrojów.
W przyszłym roku aż dwa razy pójdziemy do urn wyborczych. Czekają nas dwie kampanie – do Parlamentu Europejskiego oraz do parlamentu krajowego. Po doświadczeniu kampanii samorządowej, czego możemy się spodziewać?
W tej chwili niewiele jest zwiastunów, które mogłyby zapowiadać coś lepszego. Spójrzmy na rosnące lawinowo tak zwane produkowane „fake newsy”. „Gazeta Wyborcza” i „Rzeczpospolita” napisały, że należy spodziewać się przyśpieszonych na wiosnę wyborów do krajowego parlamentu. Zaprzeczała temu Beata Mazurek, ale nic to nie zmieniło. To typowe spekulacje, preparowane przez podmioty medialne. Próbuje się wmówić opinii publicznej, że PiS kolejny raz chce skrócić czas swoich rządów.
Czas kampanii wyborczej będzie tkany z tego typu „rewelacji”. Obawiam się, że kampanie wyborcze będą pełne fałszów i przekłamań. Będą rozgrywały ją ze stroną rządową podmioty medialne – wielkie koncerny zagraniczne, które u nas czują się jak u siebie. Będziemy obserwować starcie strony rządowej nie z opozycją, nie z PO, panem Schetyną, Petru czy Lubnauer. To będzie starcie z wielkimi koncernami medialnymi, czy to w wydaniu tygodników opinii, czy wielkich portali informacyjnych, które już rozgrywają scenę polityczną według własnego klucza. Obecnie w Polsce jest nadreprezentacja medialnego kapitału zagranicznego. Nadaje on ton agendzie informacyjnej, zawłaszcza debatę publiczną. W efekcie, kreuje plan społeczno-polityczny i jego aktorów. Jest to groźne dla bezpieczeństwa informacyjnego kraju, w tym jego ekonomii, gospodarki, bankowości, itp. Obserwujemy stały proces kolonizacji, już nie tyle rynku mediów, ale sceny politycznej przez media. Obce podmioty medialne transformowały w gracza, stanowiącego największą – jeśli nie jedyną realną - opozycję dla obecnego obozu rządzącego. Będzie to miało także swoje skutki w czasie przyszłych kampanii. Do tego, niektóre koncerny, mają za sobą wielkich obrońców także w swoich ambasadach. Dodatkowo, część polityków strony rządzącej wciąż nie zdaje sobie sprawy, jak wielkiego przeciwnika ma przed sobą. Jest on tak trudny, ponieważ walka z nim przypomina gonitwę za nieuchwytnym cieniem czy echem, które odbija się z każdej strony, jest wszędzie, a zarazem nie ma go nigdzie. Taka jest natura wpływowych i agresywnych koncernów medialnych.
Not. Weronika Tomaszewska
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/426725-nasz-wywiad-dr-karp-schetyna-marnie-nasladuje-tuska