Pani ambasador przyjechała i zaistniała. Na początek może nie najlepiej, ale jest z tego korzyść, zgodnie z zasadą: dobrze czy źle, ważne, że o tobie mówią. I fakt, dziś wszyscy w Polsce znają nazwisko wysłanniczki USA, pani Georgette Mosbacher.
Jeszcze dobrze Jej Ekscelencja nie rozpakowała swoich waliz, jeszcze dobrze nie poznała nazwisk ludzi na ważnych stanowiskach w kraju gospodarzy, a już napisała, zaadresowała i wysłała list. Do kogo? Do nikogo. Do „Dear Minister Moraweicki”, jak napisała, a że w Polsce, czyli nigdzie, jak pisał w kiedyś Alfred Jarry, nie ma ministra o takim nazwisku, można by uznać, że nie było sprawy, że zbieżność z nazwiskiem premiera Morawieckiego była całkiem przypadkowa. Niestety, kopie owego listu do nikogo wysłane zostały do kilku innych ważnych ludzi. Nie myślę o adresacie Brudzińksim bez imienia, bo takiego też nie ma w naszym teatrze absurdu, czyli i tę odbitkę Poczta Polska powinna odesłać nadawcy. Ale była również kopia dla prezydenta Andrzeja Dudy, który rzeczywiście istnieje, no i wybuchła afera. Co prawda nie na miarę Watergate, tylko taka nasza, swojska Lettergate, liścikowa.
Można rzec, jaki kraj, taka afera. Przemilczę o co chodziło w tym liście do nikogo, bo po jego „wycieku” do miediów wszyscy już wiedzą. Generalnie „minister Moraweicki”, czyli nikt z nigdzie został pouczony przez nadawcę, żeby czegoś tam nie robił, bo wtedy może ktoś tam coś zrobić, i będzie źle. Pominę też lekceważący ton tego listu i niechlujstwo z jakim został sporządzony, brak zwrotów grzecznościowych, błędy w tytułach, nazwiskach, literówki, że nie wspomnę o układzie graficznym, bo może był to efekt zamierzony, jak w farsie Ubu króla. Ale, że nadwiślański naród nie w ciemię bity, adresaci zostali przez Pocztę Polską zidentyfikowani i do rąk ważnych ludzi wpłynęło coś dyletanckiego, nie mającego nic a nic wspólnego ze sztuką dyplomacji, obraźliwego w formie i treści wobec reprezentantów najwyższych władz w państwie, w którym Jej Ekscelencja została akredytowana.
I tu mam problem. Nie mogę czepiać się Jej Ekscelencji, bo – „pierwsze koty za płoty”, po drugie, nie znam Georgette Mosbacher, może to kompetentna i miła osoba, a po trzecie, jeśli nawet nie byłaby kompetentna i miła, to sprawa amerykańskiej administracji. Gdzieś czytałem, że na pretensje o oddelegowanie przez Biały Dom do Japonii w roli ambasadora pisarki i dyrektorki teatru baletowego Caroline Kennedy, córki JFK (w kraju kwitnącej wiśni pracowała w latach 2013-2017), ktoś ważny miał odpowiedzieć, że USA mogą nawet wysłać Kaczora Donalda, bo tak profesjonalnie mają wszystko zorganizowane, i uporządkowane. Osobiście mam wątpliwości, co do znakomitości amerykańskich służb dyplomatycznych, czego dowodem jest właśnie list do „Dear Minister Moraweicki”, podpisany przez Georgette Mosbacher na papierze z nagłówkiem Embassy Of The Unitet States Of America. Pani ambasador mogła napisać, co chciała, ale ma przecież ma służby, ma swój sekretariat, który powinien dopracować ten list w formie i treści tak, aby spełniał przynajmniej podstawowe wymogi protokolarne.
Jak to się u nas mawia, jaki pan, taki kram, Jej Ekscelencja powinna zrobić podwładnym w budynku przy Alejach Ujazdowskich istne trzęsienie ziemi. Skoro Georgette Mosbacher nie jest zawodową dyplomatką, nie musi wiedzieć jak pisze się listy w świecie dyplomacji, ale personel amerykańskiej ambasady wiedzieć musi. Chyba, że rzeczywiście pracują tam myszka Miki, Pluto, Goofy, kaczka Daisy itp. postaci z kreskówek Disneya.
Gdyby to zależało ode mnie, spuściłbym kurtynę milczenia na ten wysoce niefortunny list, także wobec jego wycieku do mediów. Nie takie rzeczy w Stanach wyciekały, w wyniku Watergate musiał ustąpić ze stanowiska sam prezydent Richard Nixon. Nasza afera liścikowa na skalę naszych możliwości ma inny finał: Jej Ekscelencja wprawdzie przyznała się do błędu i przeprosiła, mniejsza o formę tych przeprosin, ale teraz ciągnie smugę poseł Platformy Obywatelskiej Krzysztof Brejza, którego nie satysfakcjonuje pismo Kancelarii Prezesa Rady Ministrów, że opublikowanie listu bez zgody oby stron było „naruszeniem dobrego obyczaju”. Brejza, który też chciałby zaistnieć, oczekuje od premiera, jako że - co podkreślił – do niego „skierowana była korespondencja dyplomatyczna”, odpowiedzi, czy szef polskiego rządu „dostrzega”, że „ujawnienie korespondencji było sprzeczne z interesem narodowym i polską racją stanu”.
I kto tu komu robi „łaskę”? Opozycjonista Brejza popełnia w swych próbach grillowania rządu zasadniczy błąd: nie dostrzegł, że listu do premiera po prostu nie było, był do „Dear Minister Moraweicki”, i snuje dalej na użytek Onetu: „Czego boi się Premier? Dlaczego nie chce wyjaśnić całej sytuacji? Polska dyplomacja kuleje od trzech lat, a traci na tym najbardziej Polska. Historia dzieje się teraz. Mamy konflikt na Ukrainie. Próbę dominacji Rosji i rozbijanie Unii Europejskiej (…)”, żeby tylko, na komisariacie w rosyjskiej Ufie funkcjonariusze zgwałcili koleżankę policjantkę, prezenterka Rozenek z TVN wyznała Bartoszowi Węglarczykowi w aucie, że nie jest w ciąży, choć się z mężem starają… - a premier nic! Żeby tak bez zgody Jej Ekscelencji publikować list do nikogo… - toż to gwałt na pani ambasador!
Więc poseł z Platformy domaga się, żeby wszczęto. Trzeba przeprowadzić śledztwo, dobrze byłoby powołać w Sejmie specjalną komisję pod przewodnictwem Brejzy, a najlepiej, gdyby premier sam od razu podał się do dymisji. Tylko nie wiem już, który: „minister Moraweicki”, ten z Polski, czyli znikąd, czy prezes Rady Ministrów Mateusz Morawiecki?
PS. A tak na marginesie, czy pan Brejza pytał KPRM o zgodę na udostępnienie mediom i opublikowanie imiennie adresowanego listu z tego urzędu i nie tylko? Aaa, rozumiem, w tym wypadku ujawnienie korespondencji nie było sprzeczne z interesem narodowym i polską racją stanu, wręcz przeciwnie, wszak ten rząd osłabia Polskę i nie leży w interesie…
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/426494-brejzowanie-lettergate-czyli-gwalt-na-pani-ambasador-usa