Reżyser teatralny Krzysztof Warlikowski „nawrzucał” 5 grudnia 2018 r. w Parlamencie Europejskim różnym analfabetom, których sobie ustawił nie tylko kulturowo, ale i politycznie. „Nawrzucał” analfabetom podczas wręczenia Europejskiej Nagrody Literackiej (Prix du livre européen), gdzie był przewodniczącym jury. Warlikowski, który z niejednego kulturowego i edukacyjnego pieca jadł chleb, nie jest typowym artystą teatru, czyli nie jest bardzo „po łebkach” wykształconym wrażliwcem (w miarę wszechstronnym dyletantem), choć jak wielu innych dotyka go kompleks Boga czy też kompleks mesjasza. I owe znacząco wyższe od przeciętnych kompetencje kulturowe Warlikowskiego powinny hamować jego skłonność do dyletanckich uproszczeń czy ideologicznych łatwizn. Jeśli nie hamują, to zapewne jest to zamierzone i celowe.
Warlikowski zaczął od tego, że pochodzi z kraju, który „po transformacji ustrojowej utracił grupę społeczną nazywaną inteligencją i żmudnie zaczął budować nowe autorytety, także w dziedzinie kultury. Jednocześnie kultura, podobnie jak inne sfery życia, stała się strefą działania wolnego rynku, który zaczął wywracać kryteria i wartości. Telewizja, prasa, media nieuchronnie stały się maszyną do produkowania powierzchni reklamowych. Bezinteresowność, tak ważna dla sztuki, straciła na znaczeniu. Wszyscy zaczęli schlebiać przeciętnym gustom i niskim potrzebom. Kicz i głupota były tłoczone do oczu i głów odbiorców”. Tyle że to nie problem transformacji ustrojowej, tylko kultury masowej i popularnej, kwestia epoki reprodukcji. I nie problem końca XX wieku, lecz o wiek wcześniejszy. Wystarczy poczytać pisma Waltera Benjamina, np. z tomu „Pasaże” (pierwsze teksty powstały 90 lat temu). A jeśli byłoby to za trudne, bo Benjamin to jednak specyficzny język, można poprzestać na przystępnym „Wprowadzeniu do kultury popularnej” Dominika Strinatiego. „Kicz i głupota tłoczone do oczu i głów odbiorców” to zarzut powtarzany od co najmniej 130 lat (w kontekście kultury popularnej), a gdyby być jeszcze dociekliwszym, to właściwie od czasów Platona. Transformacja ustrojowa tylko bardzo szeroko otworzyła Polskę na zjawiska i produkty zachodniej kultury masowej, jest to więc wyłącznie kwestia skali, a nie istoty zjawiska.
Krzysztof Warlikowski labiedził w europarlamencie, że „Polska i kraje Europy wschodniej były wyjątkowo podatne na to ogłupianie. (…) Niepostrzeżenie zaczęto podmieniać kulturę na popkulturę i rozrywkę. Obrócono znaki. Powolne procesy kulturotwórcze błyskawicznie straciły sens i znaczenie. Zamiast krytyki i opinii pojawiły się rankingi. Systemy ocen, gwiazdek, like’ów”. Nie Polska i kraje Europy Wschodniej były wyjątkowo podatne, lecz wszystkie państwa, gdzie mieliśmy efekt skali w dostępie do kultury masowej. Dla światowca Warlikowskiego powinno to być oczywiste, bo łatwo to dostrzec będąc w Chinach, Wietnamie, Tajlandii (wcześniej w Japonii czy Korei Południowej), Kenii, Nigerii, Tanzanii, RPA, Meksyku, Kolumbii, Peru czy Brazylii. „Tylko nieliczni zachowali odpowiedzialność za swoich widzów i nie chcieli dawać im papki, na którą tamci czekali lub wmawiano im, że czekają. (…) Wytworzyliśmy osobliwy przemysł pogardy, w którym twórcy zamiast brać odpowiedzialność za widzów, zaspokajali ich najgłupsze pragnienia” – jęczy Warlikowski. Uznany reżyser teatralny nie dostrzega, że najbardziej ogłupiającą papką współczesnego teatru czy szerzej sztuki nie są klasyczne gatunki popularne, lecz tzw. awangarda, która w ogromnej większości jest zwykłym pretensjonalnym bełkotem i kiczem, także stylistycznym oraz gatunkowym, dowartościowywanym przez jedynie słuszną ideologię awangardy jako nosiciela postępu, także estetycznego. Ona nie tylko widza ogłupia, ale wręcz go szantażuje, że jeśli się tym nie zachwyca, to jest dnem i mułem kulturowym.
„Pamiętam, jak za czasów komunizmu w Polsce książki były dobrem najwyższym. Stało się po nie w wielkich kolejkach, zdobywało. Nakłady ówczesne w porównaniu z dzisiejszymi były wręcz niewyobrażalne, a jednak książek brakowało. Polowało się na klasykę i nową literaturę, sterczało się w kolejkach na przykład po pierwsze wydanie dramatów Becketta” – tłumaczył Warlikowski podczas wręczania Europejskiej Nagrody Literackiej. Prawdziwe są tylko masowe nakłady klasyki i literatury popularnej, reszta to mity. Wartościowe książki były wydawane zaledwie w kilku tysiącach egzemplarzy i nie wznawiane przez lata, więc był ogromny niedobór i niedosyt. I te niskonakładowe pozycje w dużej części rozchodziły się spod lady – w większości wśród nauczycieli akademickich, więc na wolnym rynku było de facto 2-3 tys. egzemplarzy jednego tytułu albo nawet mniej. Wielu pozycji nie tłumaczono z powodów ideologicznych, więc nie były obecne w obiegu intelektualnym, bo dostąp do oryginałów miała bardzo wąska grupa osób. Powszechny dostęp do wartościowych książek w czasach komuny to jedna z największych bujd, czego sam doświadczyłem. To był dostęp ściśle reglamentowany i na małą skalę. Dotarcie do kanonu wartościowych lektur było dużym wysiłkiem. Dziś może nakłady nie są wielkie, ale wydań jest dużo, podobnie jak wydawców i dotarcie do tych książek nie jest żadnym problemem. Rozpowszechnienie wartościowych książek i dostęp do nich są więc obecnie nieporównanie łatwiejsze i powszechniejsze niż w czasach komuny. I nie trzeba należeć do żadnej uprzywilejowanej grupy, żeby te książki mieć.
Warlikowski roni łzy, że „książki straciły swoją rangę i znaczenie. Czytelnictwo zaczęło gwałtownie maleć, a książki zamieniać się w produkty. Poradniki wypełniły półki sieciowych księgarń, a prawdziwe księgarnie zaczęły znikać. I tak, nieodpowiedzialnie acz interesownie, doszliśmy do dna”. Dno to: „40 proc. Polaków nie rozumie tego, co czyta, a kolejne 30 proc. rozumie w niewielkim stopniu. Co dziesiąty absolwent szkoły podstawowej nie potrafi czytać. Aż 10 milionów Polaków (ok. 25 proc.) nie ma w domu ani jednej książki”. O poradnikach mam jak najgorsze zdanie, ale lepiej, że czyta się tylko poradniki niż nic. A zamiana książek w produkty to proces nieuchronny w dobie nie tylko kultury masowej, ale i demokratyzacji społeczeństw. Demokracja ze swej natury jest przecież wyjątkowo dyletancka i powierzchowna. Skoro jest się więc zdeklarowanym demokratą, powinno się dostrzegać jej oczywiste ograniczenia, także w nastawieniu do książek i czytelnictwa. Demokracja wprawdzie walczy z analfabetyzmem, ale jest najważniejszym źródłem wtórnego analfabetyzmu – właśnie przez swoją powierzchowność oraz premiowanie dyletantyzmu.
Warlikowski postawił sobie leninowskie pytanie: „Co robić?”: „co można zrobić teraz, by tę sytuacje naprawić. Bo ona zagraża Europie i zagraża demokracji. Z tej perspektywy interpretuję odwrót Polski z drogi wolności i demokracji na rzecz autorytarnego systemu i państwa narzucającego obywatelom zasady życia dyktowane przez Kościół. (…) To są właśnie skutki zaniechań i wieloletniego ogłupiania społeczeństwa. Analfabetyzm polityczny, na którym chętnie i bezpardonowo żerują populizmy. Polska jest tu przykładem jaskrawym, ale nie jedynym”. Mamy tu absolutne pomieszanie z poplątaniem. Wtórny analfabetyzm zagraża demokracji, ale jest jej istotą, zatem jedynym ratunkiem i sposobem naprawy byłby elitaryzm, a nie pogłębianie demokracji. W Polsce nie przyjęto żadnej ustawy, która by „narzucała obywatelom zasady życia dyktowane przez Kościół”. „Odwrót Polski z drogi wolności i demokracji na rzecz autorytarnego systemu” nie dokonuje się poprzez konserwatyzm, utożsamiany z wartościami religijnymi, gdzie na pierwszym miejscu jest szacunek do życia i człowieka, lecz przez postępowość i tolerancjonizm jako najważniejsze narzędzia tzw. emancypacji. A owa emancypacja to wcale nie równość, tylko dyskryminacja, tyle że pod słusznymi hasłami z punktu widzenia teleologii procesu historycznego. Po prostu przyjmuje się postęp i emancypację jako wartości najwyższe, a ich domniemanych czy wydumanych wrogów poddaje reedukacji, czyli dyskryminacji. Warlikowski i wielu innych szermierzy najnowszej wersji demokracji nie dostrzega, że postęp, emancypacja i tolerancjonizm bardzo często są tarczą, za którą się chowają absolutni ignoranci i różne nieuki. Ta tarcza ich chroni, usprawiedliwia i uodpornia na wiedzę. Po co mają się kształcić i doskonalić, także przez czytanie książek, skoro są „mądrzy” poprzez przynależność czy akces? To ogromna pułapka nie tylko postępu, ale i artystycznej awangardy.
Bez problemów można się zgodzić z konkluzjami Krzysztofa Warlikowskiego: „Można powiedzieć, że kilka książek nie zmieni świata. Ale nasza odpowiedzialność zasadza się na tym, że wierzymy w skuteczność działania sztuki i myśli. (…) Inaczej oddamy pole konsumpcji, a to jest kraina zerojedynkowa, w której wszyscy prędzej czy później stają się nieszczęśliwi, bez względu na stan posiadania, zaczynają być sfrustrowani i w efekcie nienawidzą demokracji, która kiedyś dała im wybór, ale potem zaniedbała”. O tym pisało już wielu, a wspomnę tylko antykonsumpcjonistyczny manifest Benjamina Barbera „Skonsumowani. Jak rynek psuje dzieci, infantylizuje dorosłych i połyka obywateli”. Po co jednak Warlikowski miesza sobie i innym w głowach twierdząc, że konsumpcjonizm ogłupia tylko zwolenników prawicy? Jest wiele przesłanek, że znacznie bardziej i głębiej ogłupia lewicowych liberałów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/425862-odlot-rezysera-krzysztofa-warlikowskiego