Narażę się chyba wszystkim, ale organizację edukacji w państwach demokratycznych postrzegam jako rzecz wtórną i o małym znaczeniu dla efektów nauczania. Dlatego uważam wyłącznie za element politycznego cyrku takie komunikaty, jak tweet z 10 grudnia 2018 r., autorstwa Bartłomieja Sienkiewicza, byłego szefa MSW: „W cieniu afery KNF zbliża się kumulacja roczników w szkołach. I testy jak wyrok na życie. Nauczyciele boją się mówić, rodzice coraz bardziej przestraszeni”. Wątki te Sienkiewicz rozwijał następnego dnia w zakładowym radiowęźle Agory. Rodzice, nauczyciele, same dzieci, politycy, związkowcy etc. „czepiają się” organizacji edukacji, gdyż nikt nie chce wziąć odpowiedzialności za rezultaty kształcenia. Najlepiej więc znaleźć winnego w systemie. Twierdzę, że w każdym systemie (w państwach demokratycznych, gdyż w totalitarnych szkoła nie jest tylko szkołą, choć i tu da się uzyskać przynajmniej zadowalające wyedukowanie) można osiągnąć dobre rezultaty kształcenia, tylko wszystkim uczestnikom tego procesu powinno na tym zależeć, a najbardziej samym uczniom i ich rodzicom.
Zaraz usłyszę, że zrzucam z państwa (a także z samorządów) odpowiedzialność za edukację, a przecież wielu rodziców i uczniów nawet nie ma kompetencji, woli i ochoty, nie mówiąc o finansowym zabezpieczeniu, by zadbać o optymalny poziom edukacji. Tyle że to nieprawda. Rola państwa powinna się sprowadzać do tego, żeby żadna perła nie została w systemie edukacji zgubiona, jeśli rodzice nie są w stanie zająć się dobrym wykształceniem swoich dzieci. W takich wypadkach państwo powinno pomagać, głównie wychwytując utalentowane jednostki i gwarantując finansowe oraz organizacyjne wsparcie ich edukacji. Optymalne i w pełni demokratyczne (równościowe) wyedukowanie wszystkich to mrzonka, chodzi tylko o to, żeby nie gubić talentów. Przede wszystkim z tych środowisk, dla których edukacja nie jest priorytetem albo choćby nawykiem.
Gdyby edukacja była zadaniem tylko szkoły, byłaby bardzo mała grupa osób dobrze wyedukowanych, bo chodziłoby o najzdolniejszych albo kształconych w elitarnych placówkach, także, a może głównie zagranicznych. I w gruncie rzeczy mamy niewielką grupę osób dobrze wyedukowanych, gdyż za bardzo odpowiedzialność za edukację jest zrzucana na szkołę. Szkoła to jednak tylko pewien pakiet podstawowy. I bardzo dobrze musi o tym wiedzieć na przykład prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski, który w trakcie kampanii wyborczej okropnie narzekał na obecną szkołę, uważając za straszną opresję to, że jego nastoletnia córka przez kilka godzin musi się uczyć jeszcze w domu. Trzaskowski sugerował tym samym, że wszystkiego można się nauczyć na lekcjach. Owszem można, ale tylko tak elementarnych rzeczy, że nie ma szans na realne konkurowanie z rówieśnikami nie polegającymi tylko na pakiecie podstawowym. Opowieści o tym, że podczas lekcji można zdobyć świetne wykształcenie to bajka, którą nawet nie warto się zajmować.
System edukacji ma o tyle znaczenie, że szkoła może niektórych nauczyć, jak optymalnie wypełniać kryteria egzaminacyjne narzucane przez ten konkretny system. Ale nic więcej. Nauczenie się tych kryteriów ułatwia zdawanie egzaminów czy wypełnianie testów, ale przecież nie gwarantuje dobrego wykształcenia. To są bowiem dwie zupełnie różne sprawy. Narzekanie na konkretny system edukacji często wynika z oceny właśnie kryteriów egzaminacyjnych, a nie samej edukacji. Ta zwykle przynosi efekty, gdy opiera się na bardzo ciężkiej pracy, spoczywającej głównie na uczniu i nie ograniczającej się tylko do nauki w szkole. Najlepiej oceniane systemy edukacji, na przykład singapurski czy koreański są w gruncie rzeczy dość autorytarne, wymagające i „przeciążające” uczniów. Są oczywiście wyjątki, na przykład w Skandynawii, szczególnie w Finlandii, ale za mniejszą autorytarność i mniejsze obciążenia płaci się tam duże pieniądze, żeby praktycznie każdy uczeń był otoczony indywidualną opieką nauczyciela. Ale to jest drogie, więc możliwe tylko w państwach bogatych.
W większości państw demokratycznych szkoła zapewnia tylko pakiet podstawowy, i to niezależnie od przyjętego systemu edukacji. Większość dyskusji o szkole to zatem zawracanie głowy, choć są systemy sprawniejsze i mniej sprawne. Oczywiście politycy muszą jakoś tam kokietować rodziców uczniów, przecież także wyborców, żeby byli oni przekonani, iż państwo nie tylko zapewnia ich dzieciom optymalną w danych warunkach edukację, ale też zdejmuje z nich współodpowiedzialność za efekty tej edukacji. Tyle że to bajka, bo żadne państwo i żaden system edukacji nie zdejmą z rodziców tej współodpowiedzialności. Nie pozbawią też rodziców złudzeń, często wynikających z ambicji bądź kompleksów, że ich pociechy są genialne, a przynajmniej bardzo dobre, tylko zły system nie potrafi tego geniuszu w nich odkryć, a potem poprowadzić do sukcesów. Mało który rodzic przyzna, że jego dziecko nie jest żadnym nieodkrytym geniuszem, tylko po prostu przeciętniakiem. I żaden system edukacyjny geniuszu w nim nie odkryje. Geniuszy jest po prostu jak na lekarstwo i zawsze tak było.
Jeśli ktoś liczy na to, że szkoła daje wszystko to, o co w edukacji chodzi, to może tak myśleć, ale rzeczywistości to nie zmieni. A ona jest dość brutalna. Oczywiście można się oszukiwać i nieustannie edukację reformować w poszukiwaniu kamienia filozoficznego, tylko że to nie da efektów oczekiwanych przez tych, którzy żyją złudzeniami. Zarówno złudzeniami o systemie edukacji, który wszystko załatwia, jak i jeszcze większymi złudzeniami o geniuszu dzieci, którym zły system uniemożliwia ujawnienie i wykorzystanie tego geniuszu. Rzeczywistość jest banalna. Dobra edukacja to ogromny wysiłek dzieci i równie wielka determinacja oraz zaangażowanie ich rodziców. System to rzecz wtórna.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/425078-najwyzszy-czas-przestac-sie-oszukiwac-w-kwestii-edukacji