Choć Parlament Europejski przyjął w ubiegłym tygodniu rezolucję, w której europosłowie wezwali Komisję Europejską do zajęcia się kontrowersyjnymi działaniami Jugendamtów, Komisja zajmować się tym tematem nie zamierza, bo podobno nie ma kompetencji, by wtrącać się w prawo rodzinne w krajach UE. W przypadku sądownictwa, jakoś to Komisji nie przeszkadza. Gdyby rzecz dotyczyła Polski pewnie by się okazało, że jednak KE w imię wspólnych wartości może się zajmować także prawem rodzinnym, a Frans Timmermans pierwszy by krzyczał o łamaniu praw dziecka w Polsce.
Temat tej rezolucji od kilku tygodni budził spore emocje, m.in. z powodu poprawek, jakie do dokumentu zgłosiła eurodeputowana PO Julia Pitera, która zachowywała się jak rzecznik interesu niemieckich Urzędów ds. Dzieci i Młodzieży. Eurodeputowani chcieli, by Komisja Europejska, zapewniła przeprowadzanie dokładnych kontroli służących wykrywaniu dyskryminacyjnych procedur i praktyk stosowanych w niemieckim systemie prawa rodzinnego w transgranicznych sporach rodzinnych. Np. takich jak posługiwanie się językiem ojczystym podczas spotkań z rodziną. Julia Pitera, w poprawce zgłoszonej do rezolucji, domagała się m.in. właśnie wykreślenia propozycji potępienia braku możliwości rozmowy rodzica z dzieckiem w języku ojczystym.
A co do tego, że takie praktyki mają miejsce nie ma wątpliwości choćby Barbara Branicka, babcia Marcusa, która po dwóch latach walki z niemieckim systemem wygrała batalię o opiekę nad wnukiem. Chłopiec został odebrany matce (Polsce) przez niemiecki Jugendamt, a powodem była niezaradność życiowa kobiety. Wtedy starania o prawa rodzicielskie podjęła babcia. Sprawę opisywałam szeroko w jednym z numerów tygodnika „Sieci”.
Marcus został zabrany przez urzędnika prosto ze szkoły.
Świat mi się wtedy zawalił, podłoga uciekła spod nóg. Nie mogłam zrozumieć, jak to możliwe, żeby obcy człowiek zapakował mojego wnuka do samochodu, bez słowa wyjaśnienia, twierdząc, że to dla jego dobra. Tym bardziej, że jemu nie działa się krzywda. Z utęsknieniem wyglądaliśmy wakacji i wyjazdu do Polski. Urzędniczka Jugendamtu odwiozła córkę do domu i ze stoickim spokojem powiedziała, że teraz Marcus pójdzie do rodziny zastępczej, a o swojej ma zapomnieć. Nikt więcej nie chciał z nami rozmawiać
— relacjonowała mi wówczas pani Branicka.
Po tygodniu urzędnik Jugendamtu odezwał się do pani Branickiej z pytaniem czy chce się pożegnać z wnukiem. Powiedział jej, że ma wracać do Polski, zająć się swoimi sprawami i zapomnieć o chłopcu. Tego akurat kochająca babcia zrobić nie zamierzała. Walczyła dwa lata, a była to droga przez mękę. Podczas pierwszego widzenia w ośrodku tymczasowym okazało się, że nie ma tłumacza, a urzędnik zdenerwował się, że kobieta przywiozła albumy ze zdjęciami, by pokazać, że jej wnuk był z nią szczęśliwy. Jugendamt podczas tygodniowego pobytu pozwolił tylko na jedno godzinne widzenie. Szybko okazało się, że chłopcu zabroniono mówić po polsku.
Gdy podczas jednego ze spotkań wymsknęło mu się polskie słowo, nerwowo spojrzał w stronę opiekunki i szybko się poprawił
— opowiadała mi pani Branicka.
Historia Marcusa, choć najeżona przykładami skandalicznego zachowania urzędników Jugendamtu, znalazła szczęśliwy finał w Polsce m.in. dzięki pomocy Ministerstwa Sprawiedliwości. Takich oburzających spraw są jednak w całej Europie dziesiątki. Niestety mimo rezolucji Parlamentu Europejskiego Komisja Europejska woli umyć ręce i zasłaniać się brakiem kompetencji. Szkoda, że nie może choć połowy energii, którą poświęca polskiemu wymiarowi sprawiedliwości, spożytkować na problem deptania praw dziecka przez niemieckie Jugendamty.
A szkodzące Polsce i Polakom poprawki do rezolucji PE, które próbowała wprowadzić Julia Pitera trzeba dobrze zapamiętać. Europejskie wybory do PE już za pasem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/423982-prawo-rodzinne-to-nie-kompetencja-ke-sadownictwo-tez-nie