25 listopada, zakończył się szczyt w Brukseli, na którym szefowie rządów państw członkowskich podpisali zgodę na draft umowy rozwodowej Wielkiej Brytanii i Unią. Jeszcze tylko ratyfikacja w parlamentach - a tego co się będzie działo w brytyjskiej Izbie Gmin, mieliśmy próbkę 16 listopada, kiedy Theresa May po raz pierwszy zaprezentowała wynegocjowany kontrakt parlamentarzystom. W ub. niedzielę brytyjska premier została przyjaźnie powitana w Brukseli, ale w poniedziałek znacznie mniej przyjaźnie w Londynie, gdzie okazało się, że jej umowa ma niewielu sojuszników. A jak bardzo jej zależy na recepcji krajowej, niech świadczy „ adres do narodu”, opublikowany podczas jej wizyty w Brukseli we wszystkich prestiżowych dziennikach brytyjskich, Sunday Times, Sunday Telegraph czy Mail on Sunday. Powtarzały się tam takie zdania jak „ten deal jest dobry dla Brytyjczyków”, „korzystny zarówno dla Brexiteers jak i Remainers”. A zainteresowani zachodzili w głowę, jak to jest możliwe? Przecież inne motywacje powodują zwolennikami, a zupełnie inne przeciwnikami Brexitu, właśnie dlatego jedni głosowali za, a inni przeciw kontraktowi rozwodowemu!
Rzecz w tym, że dziś Theresa May może wprawdzie liczyć na wsparcie unijnych mandarynów, ale znacznie mniej na posłów brytyjskiego parlamentu. Co jest także sygnałem, komu draft umowy podoba się bardziej, czyje interesy załatwia w sposób bardziej korzystny, a czyje mniej. Szkic brytyjskiej sceny politycznej i układu sił w Izbie Gmin pomoże lepiej zrozumieć, co może czekać Wielką Brytanię za dwa tygodnie, w sądny dzień głosowania nad przywiezioną z Brukseli, „ostatnią” jak twierdzą uniokraci, propozycją rozwodową.
Lider największej partii opozycyjnej, Labour Party, Jeremy Corbyn z furią krytykuje całość i twierdzi, że „ta umowa zawiera najgorsze pomysły obu stron konfliktu, zwolenników i przeciwników Brexitu”. I żartuje: ”Pani premier straszy, że jeśli nie podżyrujemy jej kontraktu, wrócimy do punktu wyjścia. A ja myślę, że z punktu wyjścia jeszcze się nie ruszyliśmy!” Jego Partia Pracy, liberalni demokraci i Zieloni – wszyscy głosowali przeciw wyjściu z Unii - wciąż mają nadzieję na powtórzenie referendum. Doskonale wiedzą, że majstrowanie przy wynegocjowanym drafcie może jedynie spowodować przesunięcie akcentów w stronę twardego Brexitu. Ale wszyscy grają na osłabienie konserwatystów, doprowadzenie do upadku rządu Theresy May i , być może, przedterminowe wybory. Dalej, szkocka Partia Narodowa Partia, prawem dzikiego paradoksu lewicowa – w ciągu ostatnich dwudziestu lat relegowała Partię Pracy ze Szkocji, niejako ją „podmieniła” - od początku opowiadała się za pozostaniem w Unii. I dziś powinna w istocie wesprzeć propozycję premier May, gdyby – znów! - nie nadzieja na powtórne referendum i pozostanie w kręgu światopoglądowym i sferze regulacji unijnych. Scottish National Party uprawia prawdziwy hazard – lewicowa ideologia i … czerpanie garściami z budżetu krajowego. Pozwolę sobie przypomnieć, że do dziś na głowę statystycznego Szkota rząd przeznacza więcej pieniędzy niż na głowę Anglika czy Walijczyka, co bardzo irytuje tych ostatnich.
Ostatnimi czasy za każdym razem, kiedy jestem na Wyspach, słyszę pełne goryczy skargi mieszkańców Irlandii Północnej, że „ Londyn zapomniał o Belfaście i pozostawił go na pastwę unii i jej regulacji”. I tak dokładnie jest. Bo opowiadanie o „miękkiej” czy „wirtualnej” granicy celnej między Republiką Irlandii i Północną Irlandią, to „bajki z mchu i paproci”. Najpierw wspominano o kontroli celnej na Irish Sea, morzu dzielącym oba państwa – choć bez szczegółów. Aktualnie Theresa May mówi o granicy celnej „wirtualnej” „elektronicznej” - także bez detali, i założę się, że nikt nie wie, jak mianowicie ta „elektroniczna granica celna” miałaby wyglądać. Toczy się wojna słowna, i grożby płyną także z Belfastu. Warto pamiętać, że północno-irlandzka DUP, Demokratyczna Partia Unionistów, ze swoimi ośmioma mandatami, zapewnia konserwatystom większość w Izbie Gmin. I z pewnością owych ośmiu posłów będzie za dwa tygodnie głosowało przeciw wynegocjowanej przez premier May umowie. A jeśli, pomimo wszystko, zostanie ona przegłosowana, może wycofać swoje poparcie. I nagle Conservative Party może stracić parlamentarną większość! A przed torysowskim rządem, w zwyczajowym trybie, jeszcze 3.5 roku pracy i nietrudno sobie wyobrazić, jak głosowanie każdej ustawy w Izbie Gmin mogłoby wyglądać!
W dodatku sama partia torysów przeżywa dziś od dawna nie notowany kryzys. Do 16 października podział był jasny i klarowny: na Brexiteers i Remainers, zwolenników i przeciwników rozwodu. Po serii rezygnacji w gabinecie premier May – minister ds. Brexitu Dominic Raab, ds. pracy i spraw socjalnych Ester McVey, ds. Irlandii Północnej i paru podsekretarzy stanu – czekano na dymisje dwóch innych ministrów, ds. środowiska Michaela Gove’a i ds. handlu zagranicznego Liama Foxa. Dlaczego akurat ich wola rezygnacji tak interesowała Brytyjczyków oraz media? Bo obaj są „twarzami Brexitu”, więcej, obu typowano na kandydatów do objęcia fotela premiera. Zgodnie z brytyjskimi zwyczajami gabinetowymi, ich odejście mogłoby znaczyć koniec rządu May. Ale oni wyłamali się z grupy i wsparli wynegocjowany draft – co bardzo osłabiło szeregi zwolenników twardego Brexitu czyli re-negocjacji ostatniej umowy. Co nie zmienia faktu, że Theresa May wciąż „stąpa po bardzo kruchym lodzie”.
Niewykluczone, że podział we frakcji torysów – konserwatystów przeważył szalę konfliktu w stronę akceptacji przez brytyjski parlament wynegocjowanej w Brukseli umowy. I, jeśli nic nadzwyczajnego się nie wydarzy, Izba Gmin może podżyrować ten projekt, który w trybie ekspresowym zostanie przyjęty przez Izbę Lordów, gdzie mamy wielu lewicowych nominatów. Ale ostatnie dwa lata w brytyjskiej polityce pełne są nagłych zawirowań. Co mogłoby sprawić, że masa krytyczna nie przesunęłaby się jednak w stronę przyjęcia wynegocjowanych propozycji? Po pierwsze, rebelia w Izbie Gmin. 16 listopada, podczas pamiętnej pierwszej debaty, na 36 wystąpień, tylko 7 opowiadało się za aktualną wersją umowy. A jej przeciwnicy wciąż powołują się na „vox dei”, powtarzają, że „nie tego oczekują brytyjscy wyborcy”, i że żaden z ich zasadniczych postulatów nie został spełniony. I ewentualność druga: wciąż zbierane są podpisy pod votum nieufności dla lidera ugrupowania. Podobno jest ich 42, więc brakuje 6 do uruchomienia procedury. Wciąż trwa dogadywanie się w kuluarach i liczenie szabel. Zebranie 48 uruchomiłoby tryb votum nieufności, wybrano by nowego lidera, ten zwróciłby się do królowej Elżbiety II z prośbą o pozwolenie na sformowanie nowego rządu, zostałby sformowany nowy rząd Jej Królewskiej Mości. I …. tu z pewnością czekałaby nas kolejna niewiadoma, ktorych ostatnio na Wyspach tak wiele.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/423322-rebelia-w-brytyjskiej-izbie-gmin
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.